Szkice do portretu uczonego

Krzysztof Maślanka
Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul. Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND
(Otrzymano 1 sierpnia 1996 r.)

Od Redakcji: Poniższy tekst został napisany na zamówienie stołecznej "Nowej Europy", w której jednak (zapewne jako zbyt zwariowany) się nie ukazał. Chyba że, kto wie., ale mniejsza z tym.


Jakie jest dziś dla przysłowiowego szarego człowieka z ulicy, typowego podatnika, wyobrażenie o współczesnym człowieku nauki? Na temat takich podatników George Gamow, amerykański fizyk, twórca tzw. modelu gorącego wczesnego wszechświata, skądinąd znakomity popularyzator nauki i zapamiętały kawalarz, napisał kiedyś, iż znajomość matematyki ogranicza się u nich do czterech podstawowych działań arytmetycznych, z których w swej pracy używają na ogół jedynie pierwszych dwóch. Jakie zatem reakcje i skojarzenia wzbudziłoby w nich czyjeś takie oto, naiwnie szczere, wyznanie: - Widzi pan, ja jestem uczonym.

A zatem - kim? Pracownikiem znanego instytutu czy też jakiejś szacownej uczelni, który prowadzi tam tłumnie uczęszczane wykłady, dokonuje znaczących odkryć, sporo publikuje, i którego zapraszają na poważne sympozja?


Jeszcze tak niedawno w literaturze science fiction (i to nawet w tej najlepszej), a także w rozmaitych dziennikarskich relacjach funkcjonował z powodzeniem pewien papierowy model uczonego. Postać ta miała w sobie coś z idealnego detektywa: przenikliwa błyskotliwość w rozwiązywaniu najtrudniejszych zagadek przyrody oraz olimpijski wprost spokój i zrównoważenie w sytuacjach nieoczekiwanych i krańcowo niebezpiecznych. By nie być posądzonym o próby gloryfikacji takiego osobnika, dopuszczalna, lub wręcz wskazana, była odrobina roztargnienia w życiu codziennym; jednak bez przesady - nie karykaturalna, raczej sprzyjająca tworzeniu dla potomnych barwnych anegdot o nim samym. Uczony ów, mimo zdecydowanie ścisłych zainteresowań, naznaczony był wyraźnym piętnem humanizmu przejawiającym się m. in. w skłonnościach do nie kontrolowanych stanów rozmarzenia lub w całkiem profesjonalnych umiejętnościach artystycznych. Na codzień zwykł krzątać się w białym kitlu po królestwie swego laboratorium, z tajemniczym notesem pełnym zawiłych obliczeń, planów i wykresów (obowiązkowa wszechstronność: połączenie teoretyka z eksperymentatorem). Wskazana też była obecność inteligentnego komputera olbrzymich (!) rozmiarów, najważniejsze zaś - liczne ekrany oscyloskopów w tle, wraz ze swymi zagadkowo trzepoczącymi krzywymi. Z owych ekranów, niby ze szklanych kul, sprawnie, fachowo i bez emocji odczytywał uczony kluczowe dla dalszego rozwoju wydarzeń wskazówki. Jeśli rzecz działa się w rakiecie kosmicznej, wtedy poczynania te były na ogół decydujące dla dalszych losów całej wyprawy.

W sumie - działająca na wyobraźnię, pełna licznych zalet, imponująca wizja. Godna podziwu, zachęcająca do naśladowania. Niestety! - nieprawdziwa.


A jak jest dziś naprawdę? Innymi słowy: co w przedstawionej powyżej wizji trzeba by zmienić, aby uczynić ją bardziej realistyczną? Czy wystarczy jedynie niewielki retusz, czy też może niezbędna jest bardziej gruntowna przeróbka? A może obraz należałoby raczej w całości namalować zupełnie od nowa, w całkowicie odmiennym stylu?

Naiwne pytania. Oczywiście, liczne zmiany same narzucają się natychmiast. Postęp nauki wymusił ścisłą specjalizację; nie ma już uniwersalnych mistrzów, którzy by z równą swobodą całkowali zawiłe równania, jak też lutowali układy scalone najnowszych generacji, a przy tym byli jeszcze natchnionymi wykładowcami. Jeśli nawet ocalała gdzieś jeszcze staromodna fajka Einsteina, to na jego przysłowiowe skrzypce zupełnie nie ma już miejsca.

Typowy naukowiec przychodzi dziś do swego instytutu (chyba, że chwilowo uczestniczy w jakiejś zagranicznej konferencji) i przede wszystkim sprawdza pocztę elektroniczną od kolegów po fachu, która przez noc niechybnie spłynęła do jego skrzynki pocztowej - zabezpieczonego tajnym hasłem mailboxu. Jeśli stwierdzi, że nic nie przyszło, bo sieć komputerowa akurat "padła", np. z powodu nieoczekiwanej burzy, wtedy pomstuje na lokalnego administratora Internetu: - Przecież w takich warunkach nie da się w ogóle pracować! - Gdy tylko sytuacja wróci do normy, wówczas nowoczesny uczony zaczyna zapamiętale buszować wśród rozrzuconych po całym świecie obszernych zbiorów wspomnianego Internetu, po rozmaitych bazach danych i obfitych pokładach publikacji, a w końcu sam zaczyna preparować swój skromny do tych pokładów publikacji przyczynek.


Czy po takich poprawkach obraz naszego uczonego jest już bardziej realistyczny? Zapewne. Można by więc na tym poprzestać. Jednak, z wrodzoną sobie przekorą, pozwolę sobie posunąć ten retusz znacznie dalej - aż do świadomie przerysowanej karykatury.

W tym celu przytoczę tu - z niewielkimi jedynie zmianami - pewną, opowiadaną mi przed laty, autentyczną anegdotę. Otóż, pewien znany krakowski fizyk-teoretyk (jego nazwisko pominę z powodów, które staną się jasne już za chwilę) wygłosił kiedyś dłuższy, i to zdecydowanie szczery wywód, w którym starał się przekonać swą żonę, dlaczego to absolutnie nie może się udać do lekarza. (Był wtedy na tyle chory, że zdrowy rozsądek nakazywał takie właśnie rozwiązanie.)

Jak wiemy, od czasów Einsteina modne są w fizyce rozmaite gedanken Experimenten - doświadczenia myślowe. Równie - lub nawet bardziej - pouczające, niż eksperymenty realne, a przy tym znacznie mniej od nich kosztowne - jeśli, oczywiście, nie uwzględniać problematycznej ceny samej wyobraźni. Rozumowanie wspomnianego fizyka było mniej więcej w stylu takiego właśnie, mocno rozbudowanego doświadczenia myślowego:

"Wyobraźmy sobie, że z jakichś przyczyn ludzie - tak jak do lekarzy - chodzą po rady do fizyków. Komuś np. zrobiła się w piwnicy antygrawitacja i z tego powodu wszystkie kartofle niespodziewanie uciekły na sufit. Albo też ktoś nagle natknął się w swej szafie na osobliwe topologiczne przejście do sąsiedniego wszechświata, przez które w tajemniczy sposób i bezpowrotnie znikają rozmaite cenne przedmioty. (Trzeba podkreślić, że w tym wypadku nie jest to bynajmniej czysta fikcja - współcześni kosmologowie całkiem poważnie rozważają obydwa wspomniane fenomeny na łamach poważnych czasopism fizycznych. Oczywiście, mogą one występować w warunkach energii i temperatur skrajnie odmiennych od tych, z jakimi mamy do czynienia na Ziemi.)

Nie mając, oczywiście, najmniejszego pojęcia o tak skomplikowanej kwestii, zmartwiony pechowiec zmuszony jest uciec się do pomocy wykształconych fachowców. Wyszukuje więc wśród rozmaitych spisów straży pożarnych, policji i innych służb specjalnych telefon do lokalnego instytutu fizyki, nerwowym głosem, najlepiej jak potrafi, opisuje swój przypadek, czeka aż po tamtej stronie linii łaskawie znajdą jego kartę i biurokratycznie spiszą wszelkie dane personalne, po czym niecierpliwie wygląda przyjazdu pierwszego lepszego fizyka dyżurnego. (Bardziej zamożni dzwonią, oczywiście, do stosownego Zespołu Prywatnych Fizyków, gdzie uprzejmość oraz skuteczność proporcjonalna jest do ceny usług; skrajnie nadziani, poprzez sieć znajomości, starają się dotrzeć do samego Profesora Fizyki z Akademii Nauk.) Wkrótce więc przyjeżdża samochodem na sygnale specjalista; strojąc uczone miny wygłasza tajemniczo brzmiące, a w istocie zupełnie nie zobowiązujące i równie nieskuteczne formułki, zostawia receptę z koszmarnymi wzorami matematycznymi, na koniec inkasuje regulaminową kwotę (plus ewentualnie coś tam jeszcze) i zadowolony odjeżdża. Jak łatwo zgadnąć, przykra sytuacja nie poprawia się specjalnie dzięki takiej wizycie, ale w końcu jakoś sama się rozwiązuje.

- Ten pierwszy lepszy fizyk nie wie absolutnie nic ani o kwantowej antygrawitacji, ani o topologicznie nietrywialnych modelach kosmologicznych - oświadczył szczerze wspomniany teoretyk. - Ja przecież ich wszystkich znam, więc wiem, że to na ogół ignoranci w takich sprawach. Dlaczego więc wśród lekarzy miałoby być inaczej? Dlaczego pierwszy lepszy wezwany miałby akurat wiedzieć wszystko o konkretnym, nietypowym i indywidualnym przypadku mojej choroby?!"


Gdzie zatem leży prawda o współczesnych uczonych? Oczywiście, gdzieś pomiędzy obydwoma opisanymi powyżej modelowymi, skrajnych przypadkami: tym idealnym z powieści science fiction i tym ignoranckim z eksperymentu myślowego pewnego krakowskiego fizyka. Ale "pomiędzy" - to, rzecz jasna, niekoniecznie pośrodku. W zależności od konkretnie napotkanego osobnika może się okazać, że przypomina on nieco to jeden, to drugi z opisanych modeli.