Krzysztof Maślanka
". chcąc opublikować pracę w naprawdę prestiżowym czasopiśmie, trzeba niekiedy przejść przez Golgotę nie kończących się poprawek, a nawet dodatkowych serii badań. Recenzenci tych czasopism są niemal bezlitośni, ale to najlepsi fachowcy na świecie. Wiem, że czasem przechwytują pomysły, sam padłem kiedyś tego ofiarą, ale zdarza się to niesłychanie rzadko."
Jednak ogólny wniosek Autora tekstu jest taki, iż należy, mimo wszystko, wysyłać prace na Zachód, jako że:
wspomniane przypadki, zgodnie z użytym terminem, to nie kradzież czy plagiat - zatem fakt ewidentnie niemoralny - lecz jedynie zwykłe przechwycenie. Zauważmy jednak ten jawny eufemizm: mamy tu tylko zupełnie bezkarne skorzystanie z okazji, którą stwarza zajmowane stanowisko. Nikt nie przekracza przy tym znanych przepisów, jako że anonimowego recenzenta nie obowiązuje przecież żaden odpowiednik "tajemnicy spowiedzi";
sytuacje takie nie zdarzają się często, bowiem, pomimo pokusy, na ogół zwycięża uczciwość; ryzyko autora jest zatem niewielkie;
argument realizmu: po prostu nie ma innego wyjścia. Wysłanie do polskojęzycznego pisma jest równoważne niewysłaniu pracy, tj. tak, jakby wyniku w ogóle nie było.
Takie są fakty. Dalsze ich komentowanie byłoby, jak sądzę, proste ale raczej jałowe. Zamiast tego proponuję trochę refleksji z mojego własnego, dość skromnego doświadczenia.
Na początek kilka przykładów, w których powszechność, przyznaję, wciąż usilnie staram się nie wierzyć. (Jak dotąd - bez specjalnego powodzenia.)
1. Recenzent renomowanego pisma zwlekał z opublikowaniem artykułu, wynajdując coraz to nowe zarzuty. Autor pracy, który był lepszym naukowcem, niż dyplomatą, zorientował się w końcu, że jest to dyskretna zachęta do dopisania recenzenta do artykułu (pracował on też w tej samej dziedzinie). Po dokonaniu tego wszelkie zarzuty nagle ustały, a obie strony były zadowolone.
2. Inny epizod, którego zupełnie przypadkowym świadkiem był jeden z moich przyjaciół, człowiek, w którego prawdomówność nie wątpię. Oto recenzent zagranicznego periodyku przegląda właśnie swą najnowszą korespondencję: - O, znowu artykuł do recenzji. - Po otwarciu koperty, bez czytania głównego tekstu, zaczyna od razu szukać na ostatniej stronie, gdzie zwykle jest lista nazwisk autorów cytowanych prac: - Zobaczymy, czy mnie cytuje. - mruczy zamyślony do siebie - jeśli nie, to mu nie puszczę. tak, cytuje! No to mu puszczę.
3. Grupa moich znajomych fizyków doświadczalnych zgłosiła referat ze swoich prac na krajową konferencję. Dostali negatywną recenzję, referat odrzucono. Pogodzeni z taką decyzją postanowili, mimo wszystko, pojechać na tę konferencję. Na jednym z referatów ujrzeli prezentację swoich wyników, rozpoznali własne rysunki i wykresy - nawet bez zmiany oznaczeń.
Jak się wkrótce okazało, w mieście tym, na lokalnej uczelni, działała grupa o zbieżnych zainteresowaniach i podobnych planach. Można zrozumieć, że zgłoszenie referatu nie było dla nich niczym więcej, jak tylko ujawnieniem niekorzystnego faktu: istnienia "konkurencji". Nie należy też naiwnie się dziwić, że nie wpadli z tego powodu w zachwyt. Mając możliwość zatrzymania pracy - nie zawahali się.
Ale to chyba wszystko, co tu można "zrozumieć". Reszta to już tylko puste dywagacje w rodzaju: czy wybrać uczciwość (naiwność?) i świadomie dopuścić do oddania pierwszeństwa, czy też "przechwycić" wynik?
Takich pytań nie stawiałby zapewne wcale konkurent w jakiejś branży biznesu; on nie miałby cienia wątpliwości. Ale pracownik naukowy, z powołania - przepraszam za ten pretensjonalny patos - poszukiwacz prawdy?
Przyroda (przynajmniej wg Arystotelesa) nie lubi próżni; każda akcja rodzi zwykle rozmaite reakcje itd. Tutaj też tzw. "życie" dopracowało się praktycznego rozwiązania: należy opanować - nie tak w końcu trudną - sztukę pisania niestrawnych, zaszyfrowanych prac, kolejnych przyczynków do przyczynków. Osiągną one swój zamierzony cel, bo przekonają wszystkich o skuteczności pracy autora. Z kolei kradzież takiego "wyniku" - choć oczywiście możliwa - jest dla ewentualnego złodzieja nieprzydatna. Stąd w każdej instytucji naukowej te stosy niepotrzebnych preprintów, których nikt nie czyta, i których jedynym celem jest dowieść, że ten, czy inny naukowiec otrzymał jakiś wynik i spisał pracę. Preprint to swoisty odpowiednik patentu, a nikt przytomny nie rozczytuje się w patentach. Służą one tylko i wyłącznie dowiedzeniu, w razie potrzeby, pierwszeństwa.
Z absurdami zdarzającymi się przy kwalifikowaniu artykułów do druku w niekonwencjonalny sposób poradzili sobie kiedyś autorzy klasycznej dziś już pracy o syntezie pierwiastków w gwiazdach (sławna i do dziś aktualna praca B2FH). Aby nie plątać się w elementarne dyskusje i tłumaczenie recenzentowi, że wynik jest naprawdę trwały, załatwili po znajomości przyjęcie artykułu do druku w "Reviews od Modern Physics" bez żadnej recenzji! Wszyscy późniejsi czytelnicy tej pracy nie cierpieli zapewne specjalnie z powodu tak jawnego ominięcia przepisów.
Inny, bardziej współczesny przykład, iż dyplomacja jest nie mnie ważna od nauki, to głośna przed paru laty, błyskawiczna nagroda Nobla dla Mullera i Bednorza, którzy jako pierwsi eksperymentowali z jakościową nową klasą nadprzewodników wysokotemperaturowych. Nie ulega wątpliwości, że gdyby bezmyślnie wysłali swój wynik do najbardziej naturalnego, zdawałoby się, pisma - wiodącego "The Physical Review C" - wówczas dalszy rozwój wydarzeń byłby prawdopodobnie zupełnie inny: najpierw przetrzymanie pracy przez przynajmniej dwa miesiące; dalej - przeciek informacji o istocie nowej metody; wreszcie - odtworzenie wyniku w kilku innych laboratoriach. Nie byłoby pierwszeństwa, prawdopodobnie nie byłoby też nagrody. Twórcy naukowej sensacji byli jednak nie tylko dobrymi eksperymentatorami; byli jednocześnie znakomitymi politykami.
Cała sprawa byłaby pewnie mało ważna, ale do tych wszystkich mniej lub bardziej etycznych kwestii dochodzi jeszcze jeden istotny fakt: posiadanie "twardych" publikacji jest podstawowym warunkiem przeżycia w dobrym ośrodku.
Kilka lat temu ktoś wysłał list do edytora światowego pisma nr 1 - "Nature". Sugerował w nim, iż skutecznym rozwiązaniem wielu problemów byłoby konsekwentne wprowadzenie zasady: jawny recenzent i anonimowy autor (czyli dokładne odwrócenie obecnego stanu rzeczy). W odpowiedzi redaktor szczerze poparł ten pomysł - i jednocześnie natychmiast go odrzucił jako nierealny.
Zatem ponownie realizm, bowiem alternatywą jest już tylko niemożliwość. A gdyby tak niezbyt taktownie przypomnieć, że prawdziwy postęp - w rozmaitych dziedzinach - tak często polegał na niepokornym protestowaniu przeciw istniejącym absurdom, a nie na biernej akceptacji bieżącego status quo - choćby i w imię realizmu (lub raczej tzw. "świętego spokoju")? Bardzo wyraźnie widać to we wszelkich ruchach społecznych. Czy ktoś przytomny będzie dziś wciąż dowodził, że w świetle ówczesnego prawa (lub raczej karykaturalnych tego prawa interpretacji) gwałtowne ruchy społeczne w Europie z końca lat '80 były zjawiskiem nielegalnym? Zapewne i były. Ale co z tego?
I na koniec przykład dość bliski mojemu sercu: popularyzacja nauki. Zdarzyło mi się w latach 1989-1994 napisać przeszło 40 (słownie: czterdzieści) artykułów popularnonaukowych. (W sensie obowiązującej punktacji jest to równoważność czterech "twardych" prac). Będąc wówczas w stanie permanentnego wyjałowienia umysłu po obronie doktoratu w CAMKu, zwróciłem się w taką właśnie stronę.
Była to przynosząca sporo satysfakcji działalność; jednak, z punktu widzenia mojej pozycji w Instytucie, trochę charytatywna i, po prostu, tolerowana jako nieszkodliwe hobby. Względnie często słyszałem od kolegów po fachu: "Ja bym na to nie miał czasu."
Powiedziałem kiedyś pewnej wpływowej osobistości, która przypadkiem odwiedziła Kraków, że u nas za każdy "twardy" artykuł dostaje się 1 punkt, a za popularnonaukowy - dziesięć razy mniej. (Było to krótko po tym, jak nasz Instytut wszedł na tory "nauki rynkowej", co powszechnie uznano za znaczny postęp.) Powiedziałem to zresztą wyłącznie tytułem neutralnego spostrzeżenia, a nie jakiejkolwiek implikowanej pretensji. Mój rozmówca zgodził się ochoczo: - Oczywiście, że tak! Zresztą, komunikat konferencyjny piszę z sześcioma kolaborantami w ciągu trzech dni. Jeśli sam czegoś nie rozumiem, to zawsze mogę dać odnośnik do literatury; niech sobie czytelnicy sami szukają. A z artykułem popularnonaukowym po polsku trzeba się męczyć. Wszystko należy wyłożyć lekko, dowcipnie, albo przynajmniej metodą "kawę na ławę", bo ludzie z ulicy mają całkiem spore wymagania. W sumie roboty dużo, a korzyść z tego żadna. A tu jeszcze redaktorzy2 mają zwyczaj przetrzymywania tekstu miesiącami. Najpierw chętnie przyjmują, a potem zwlekają z publikacją zatwierdzonego już materiału; indagowani przez zniecierpliwionego autora - kręcą coś niewyraźnie, a na koniec (kiedy tekst zdąży się już dobrze zestarzeć) odrzucają. - Dlaczego zatem jest to tak nisko oceniane? - zapytałem. - Przecież dla podatników to zawsze jakaś reklama naszej działalności naukowej. - Spojrzał na mnie zdumiony, jak na kogoś skrajnie nieżyciowego, i zaczął coś oględnie klarować o "odgórnych zasadach finansowania badań podstawowych".
Finansowanie. Wtedy to - sam już nie wiem czemu - przypomniała mi się postać niejakiego Pawła z Tarsu. Niezwykły ten człowiek miał miał wyjątkowo sprawny umysł, choć zaangażował go w sprawy nader odległe od nauki. Napisał on w jednym ze swych listów to skrajnie nietaktowne, wyjątkowo nieatrakcyjne, naiwnie szczere, lecz jednocześnie jakże prawdziwe zdanie:
"Wszelkie zło pochodzi z pragnienia pieniędzy" (1 Tm 6,10).
Ogólnie przyjęte normy savoir vivre'u nie pozwalają mi jednak na dalsze rozwijanie tego wątku.
1 "Świat Nauki", nr 5, 1996
2Chodzi o Redaktorów wiodącego miesięcznika popularnonaukowego wydawanego w stolicy. A już myślałem, że mi się uda napisać choć jeden tekst bez antywarszawskich akcentów! Sami widzicie: to jest po prostu niemożliwe.