Adam Michalec
Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul.Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND
(Otrzymano 17 grudnia 1994, w wersji poprawionej 17 maja 1995)
Spiesząc - jak zwykle - do nowego radioteleskopu, naszego małego "pentanogu" z czaszą 8metrowej średnicy wspartą na pięciu podporach, która została zawieszona ponad budką obserwacyjną, trzeba niestety skręcić z głównej, szerokiej drogi prowadzącej do dużego, 15m radioteleskopu, w prawo, w wąską, nierówno wyasfaltowaną ścieżkę. Przeżyła ona niemało podczas prowadzenia robót konstrukcyjnych przy nowym instrumencie. Na szczęście od całkowitej dewastacji uchronił ją dopiero helikopter, który w Wielki Czwartek (nomen-omen - był to 13 kwietnia 1995) przydźwigał nową czaszę radioteleskopu, a którą osadził, już po Świętach Wielkanocnych, na wspomnianych pięciu rurowatych, żyrafich nogach, duży dźwig. Huku i szumu było przy tym co niemiara, podobnie jak swego czasu na Placu Jana Matejki, przy rekonstrukcji pomnika grunwaldzkiego. Próbuję sobie czasem wyobrazić, co też musi doświadczać nieszczęsna ludność w Krajinie (albo w Czeczenii), gdy przylatują do nich mnogie zastępy takich maszyn, i to w niezbyt przyjaznych celach. Okropność i strach, a przecież nie tak jeszcze dawno, chcąc nie chcąc, byliśmy w jednej CK Monarchii.
Po kilkudziesięciu metrach, obok okazałego jesionusamosiejki, zwraca teraz naszą uwagę porzucony piaskowcowy słupek. Jego "konkursowe" wymiary w centymetrach to: 1033525; górna zaś część (43 cm) jest obrobiona na gładko, w przekroju 3122 zakończonym główką. Wyryte są na tej części, dobrze jeszcze widoczne litery KKE (Kaiserlich Koenigliches Eigentum), a poniżej liczba 15. Słupek wyznaczał dawną granicę fortutwierdzy. Pięćdziesiąt metrów w linii prostej na zachód od niego, idąc dalej ścieżką obok miejsca na ogniska, na skraju lasku, wkopany jest głęboko inny słupek, porosły mchem tak, że dostrzec można wyraźnie tylko litery KKE. Lecz najdziwniejsze, że tym razem jego numer, jak się przekonałem, ukryty był w ziemi; nawet więcej: był dodatkowo jakby specjalnie zabetonowany. Każdy z Was, może to łatwo sprawdzić w czasie przechadzki. Natomiast za ogrodzeniem obserwatoryjnym (w tym celu najlepiej wykorzystać otwartą furtkę w kierunku południowym), tuż przy starej drodze rokadowej, ukryty jest w zaroślach następny, też z zatartym numerem. Przypuszczam, że każdy z nich ma jednak swój numer. Ciekawe - komu zależało na zatarciu numerów? Czemu to miało służyć? Pozostałe słupki, leżące już bliżej budynków, zostały prawdopodobnie wykorzystane dla wzmocnienia fundamentów powstających w latach sześćdziesiątych kopuł i budynku Obserwatorium. Być może, są jeszcze też i inne, w zachodniej części dawnej twierdzy, które wciąż czekają na swe odkrycie.
W wyniku prowadzonych ostatnio prac przy radioteleskopie ten właśnie, 15ty słupek, musiał być usunięty; dokładniej - wykopany i ze względu na swój ciężar - odrzucony na bok od swego dawnego miejsca. Teraz więc można go podziwiać w całej krasie. Umożliwiło mi to dokonanie wspomnianych pomiarów. W dodatku leży napisem do ziemi. Przy okazji pokazał nam swoją drugą "twarz", a właściwie tył głowy. Widocznie jakiś żołnierz strzelił doń chyba z bliskiej odległości. Opór materii był jednak na tyle duży, że powstało tylko niewielkie, ale dobrze widoczne zagłębienie. Kula mogła się tylko odbić sprężyście i darmo byśmy jej dzisiaj szukali. Dawniej, kiedy ten słupek grał rolę granicznika i stał dumnie wkopany w ziemię, tylko obrobiona na gładko część wystawała ponad grunt. Reszta, bardziej masywna, ukryta była pod powierzchnią ziemi. Oj, namęczyli się pracownicy ZANu przy jego obalaniu, namęczyli! Jak sądzę, nie mniej trudu kosztowało przed laty jego postawienie. Właściwie to nie wiadomo kto i kiedy (trzeba by poszperać w archiwach w Wiedniu) tam go umieścił. Ważne, że zgodnie z planem. Jako ciekawostkę mogę podać, że w piasku, tuż pod kamieniem, leżały okruchy szkła z butelek. Z kształtów i koloru można było wywnioskować, że były to co najmniej dwie butelki, i to nader wiekowe.
Wiedziony jakąś dziwną ciekawością, zacząłem pewnego jesiennego, czwartkowego popołudnia grzebać we wspomnianym miejscu; najpierw patyczkiem, potem patykiem, w końcu pobiegłem po łopatę. Musiałem tak postąpić, ponieważ pozostały po ściętym dębie pniak, który powodował pochylanie się tego kamienia na południe, utrudniał moje "wykopaliska". Dogrzebałem się bez problemu do różności: resztek butelek, cegły, grubych na oko na 5 mm szybek, kawałków skał wapiennych, kości piszczelowych i pary blaszek. Jeśli chodzi o patyki, to w tej okolicy pętały się w wystarczającej ilości, aby rozpalić duże ognisko. Były to gałęzie z wyciętych przez naszych ludzi drzew, które musiały iść pod topór sprawiedliwości, gdyż wyrosły tam, gdzie nie powinny: przeszkadzały w obserwacjach radioastronomicznych. Niemniej ciekawe, że z początku nikomu one nie jakoś zawadzały; zaczęły dopiero w pewnym momencie, dość zresztą nieuchwytnym. Zupełnie podobnie jak dorastająca młodzież, która w pewnej chwili staje się konkurencją dla swych nauczycieli. Ba, często nagle staje się ona ich surowym sędzią. Ot, zwykła wymiana pokoleń. Ale do rzeczy. Wziąłem się ostro do roboty i po usunięciu paru łopat piasku coś zgrzytnęło, zadźwięczało, jakby stal o stal. Wróciłem na powrót do radełka. Nie chciałem usuwać piasku gołymi rękoma, ze względu na trafiające się wciąż okruchy butelek i szklanych tafli. Pod nimi ukryta była waza porcelanowa - kuferek. Butelki widocznie popękały pod wpływem nacisku kamienia lub skutkiem jego gwałtownego wstawiania przed laty. W każdym razie, mogły one w sobie zawierać coś więcej niż tylko blaszki, ale przysłowiowy ząb czasu nie pozostawił po tym śladu. Po oczyszczeniu i bliższych oględzinach przez lupę znalezionym mosiężnym blaszkom, ukazały się na nich pewne szczegóły. Dzięki pomocy kolegów zajmującym się takimi znaleziskami, udało mi się ustalić, że były to austriackie odznaki pułkowe z końca XIX wieku. Jedna z nich, w kształcie nieregularnego owalu (2420 mm), z wyciśniętą podobizną (zapewne) Naczelnego Wodza, nosiła napis: Festung Krakau. Prawdopodobnie należała ona do kogoś z załogi Fortu. Druga zaś, okrągła w kształcie - o średnicy 25 mm - miała wyciśnięte noże lub armaty na tle jakby zębatego koła, z koroną u góry i literą T na dole. Udało się ustalić, że była to odznaka przeznaczona dla obsługi ciężkiej artylerii fortecznej. Tak, ale to są sprawy późniejsze, a znalezione odznaki można oglądać w Muzeum Historycznym StołecznoKrólewskiego m. Krakowa. Spytacie pewnie: a cóż z tą - jak się po dokładnych oględzinach okazało - miśnieńską waząkuferkiem, gdyż na to wskazywał napis na spodzie naczynia. Moim zdaniem, zupełnie szokujące było wnętrze tej wazy. Początkowo bałem się jednak ruszyć ją z miejsca. Człowiekowi chodzą po głowie najrozmaitsze myśli, ale w końcu zwyciężył zdrowy rozsądek. Chociaż w tamtych czasach, jak to się mówi, "za babki Austrii", także przecież mogły grasować rozmaite ówczesne "Gumisie".
Pięknie osadzona pokrywka ze złoconym punclikiem na warstwie smoły, dość łatwo puściła. Otwierałem powoli, można by rzec - dostojnie i z pietyzmem, z odwrócona w bok głową. A nuż coś wyskoczy! Ale nic takiego się nie stało. Nie była to ani puszka Pandory, ani też lampa Alladyna. Na wierzchu leżały jakieś nawoskowane wyblakłe papiery, może raczej dokumenty, podpisane przez CK generała armii austriackiej A.Vetsera, datowane 20 lipca 1885. Na tyle, na ile mogłem, delikatnie je rozkładając, przeczytać. Właściwie to bardziej domyśliłem się, że pierwszy dotyczył "13 Galicyjskiego PP Hrabiego G. Starhemberga", a drugi skierowany był do "2 MorawskoGalicyjskiego Pułku Artylerii Fortecznej im. Księcia Kinsky'ego". Pod nimi zaś, na pergaminie, plany budowy kolei krakowskowiedeńskiej przez góry, z licznymi tunelami. Część planów była mocno zniszczona. Rok 186., dalej nie do odczytania. Następnie opis miejsc, gdzie miały być tunele: Obidowa, Podczerwone, Trstena potem znów coś nieczytelnego, dolina Wahu. Ledwo widoczny napis z nazwiskiem i stopniem inżyniera wojskowego: CKOffizial 3 Kl. des MilitarGeographischen Institutes, Oberst Amos Vetser. Vetser? - za żadne skarby nie mogłem sobie wtedy przypomnieć: skąd ja znam to nazwisko? Jak udało mi się odczytać z zachowanych dokumentów (może zresztą są to tylko domysły) pułkownik ten optował za przeprowadzeniem kolei do Wiednia przez Zakopane. Ale przegrał ten, nazwijmy to, przetarg i w "nagrodę" skierowano go na budowę naszego dziś właśnie Fortu nr. 38. Tu zdecydował się, po jakimś czasie, schować te projekty pod słupkiem granicznym. Być może liczył, że dożyje lepszych czasów, i jego dalekowzroczny plan doczeka się kiedyś realizacji. Prawdopodobnie była to tylko kopia. Oryginał leży zapewne gdzieś w sejfach u Najjaśniejszego Pana, albo w Bibliotece w Hofburgu, położonej na prawo od pięknej sali reprezentacyjnej (Prunksall), gdzie znajdują się też niezwykle bogate zbiory kartograficzne. A może wszystko to zostało zniszczone podczas niedawnego pożaru, który ogarnął pałac cesarski?
Ale chociaż minęło już ponad sto lat, współczesność nadal jeszcze nie dorosła do realizacji pomysłu CK inżyniera, a pechowa "zakopianka" wciąż zbiera swe krwawe żniwo. Pozostaje drażliwe pytanie: jak długo jeszcze? Może kiedyś (w 2006 roku planuje się Olimpiadę Zimową w regionie Zakopanego) doczekamy się unowocześnionej wersji tamtego planu, z tunelami drogowymi i kolejowymi przez Naprawę, Obidową, wprost do Nowego Targu, a może i dalej? Czyż musiał się zdarzyć cud, aby trzeba było przy naszej nowej inwestycji na forcie wyrwać ten kamień - niby przysłowiowego bolącego zęba - historii? Najwyraźniej właśnie tak.
Dlatego też pragnę teraz podzielić się z Wami tą nowiną. Cudów, jak wszyscy wiemy, nie ma; są tylko fakty. Kolejna tajemnica Fortu nr. 38 ujrzała światło dzienne. Czy są - ba - czy mogą być jeszcze inne?
W tym miejscu mógłby nastąpić koniec opisu tego epizodu. Przypomniałem sobie jednak, że wracając swego czasu z Zell am See, autostradą przez Linz i objeżdżając Wiedeń od południa przez Wienerwald, zobaczyłem w odległości około 40 km od stolicy byłej Monarchii habsburskiej napis na tablicy informujący, że za 1000 m będzie zjazd do Mayerlingu. Postanowiłem skorzystać z tej okazji - tym bardziej, że planowałem i tak zatrzymać się na trochę w Wiedniu, a słońce stało jeszcze dość wysoko. Tam bowiem, gdzie obecnie mieści się klasztor Karmelitanek, stał niegdyś pawilon myśliwski, który był świadkiem głośnej swego czasu, ponurej tragedii. Przypomnę ją teraz w skrócie.
W 1888 roku arcyksiążę Rudolf, jedyny syn Franciszka Józefa, poznał na jednym z balów córkę byłego generała armii austriackiej i attach wojskowego w Kairze, 17letnią Marię Vetsera. (Sam generał zmarł na swej placówce w r. 1887, zaś matka wróciła z córką do Wiednia). Do historii przeszła ona jako Mary. Romans następcy tronu znalazł się na ustach całego Wiednia. Chcąc uniknąć skandalu, cesarz przeprowadził rankiem 28 stycznia 1889 roku ostrą rozmowę z synem, w czasie której arcyksiążę przyrzekł definitywnie rozwiązać jakoś powstałą sytuację. Tego dnia w południe, wraz z kilkoma przyjaciółmi, arcyksiążę Rudolf wyjechał do zameczku myśliwskiego w Mayerlingu, gdzie na niego oczekiwała już Mary Vetsera. Rankiem 30 stycznia, znaleziono ich martwych od strzałów z rewolweru.
Tej romantycznej tragedii towarzyszy do dziś atmosfera tajemniczości. Istnieje wiele wersji motywów śmierci obojga kochanków, a także samego jej przebiegu. Prawdopodobnym jest, że Rudolf przygotowywał wraz z księciem Janem Salwatorem (który też później zginął, ale w nieznanych okolicznościach) zamach stanu. Wszystko zależało od wyników głosowania w sejmie węgierskim nad budżetem wojskowym. Nic dziwnego: w końcu i dziś sprawy budżetowe, to klucz do władzy. Tymczasem 29 stycznia oddziały piechoty obsadziły centrum Budapesztu, by stłumić w zarodku ewentualną rewoltę. W tym też dniu hrabia Pista Karolyi - przywódca opozycji cesarskiej w sejmie węgierskim - wysłał 3 telegramy do następcy tronu Rudolfa. Odpowiedzi nie było. Arcyksiążę zrozumiał, że przegrał i pełnia władzy pozostanie nadal w rękach jego ojca, Franciszka Józefa. Będąc człowiekiem honoru (byli wtedy jeszcze tacy politycy.), zdecydował się na ten ostateczny krok. Romans z Mary - jako jeden z wielu - był chyba dla niego nie wiele znaczącym epizodem. Tło polityczne (również i po ujawnieniu przez dwór faktu samobójstwa) traktowane było, ze zrozumiałych względów, jako najściślejsza tajemnica państwowa. Dlatego też opinia publiczna - dla dobra CK władzy - miała wierzyć jedynie w dramat miłosny.
I dopiero w tym momencie doznałem nagłego olśnienia: opisane na początku papiery były przecież podpisane przez ojca Mary! Lecz w takim razie, jakież tajemnice mogą kryć inne słupki, sztucznie pozbawione należnych im numerów!
Przy ścieżce, na terenie obserwatoryjnego fortu, pozostał odrzucony na bok słupek, niemy świadek wydarzeń z tamtego okresu, z wyrytymi literami i cyframi (KKE 15). Po zakończeniu prac przy nowym radioteleskopie musimy go koniecznie wkopać na powrót. Z czasem może znów siądzie na nim Brutus, wypatrując buszujących w listowiu myszek. Dziś wiemy, że to nie pod jego puszystością przewrócił się ów słupek; sprawił to raczej - a w każdym razie do upadku tego przyczynił się - ciężar tajemnicy tkwiącej pod kamieniem.
Zapytacie zapewne: co jeszcze mi zostało z tych "wykopalisk"? Otóż, oprócz szkiełek, kości, kawałków kamienia, przechowuję jeszcze niewielkie puzderko z wypukłymi literami: R. I. U. O. Tkwiło ono na samym dnie porcelanowej wazy. Puzderko to wciąż czeka na otwarcie, ale jak na razie - ze zrozumiałych względów - nie mam dość śmiałości, by to uczynić.
W Krakowie, dnia 17 maja 1995 r.