Quod scripsi, scripsi

Christopher ButterMilk

Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul.Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND

(Otrzymano 17 października 1995, w wersji poprawionej 22 października 1995)


Tym razem nastrój będzie zupełnie poważny: na ogół refleksyjny i pełen nostalgii, niekiedy uroczysty z elementami patetycznymi, kiedy indziej zaś - ponury lub wręcz grobowy. Nigdy jednak (jak to zgrabnie ujął pewien inteligentny bezbożnik o nazwisku Voltaire [1]) słowa nie będą ukrywać istoty rzeczy. Cóż, przychodzi czasem taka chwila, kiedy to - pod wpływem nieoczekiwanego pragnienia - trzeba, przynajmniej na moment, zrzucić maskę błazna, aby ujawnić swe prawdziwe oblicze. I to ujawnić za wszelką cenę - choćby nawet oblicze to miało się w końcu okazać bardziej błazeńskie od samej maski.


Wskutek niezbadanych wyroków Przeznaczenia blisko trzy lata istnienia - i wciąż rosnącej popularności "Acta Brutusica" zbiegło się nieoczekiwanie z jedenastym już, jubileuszowym numerem tego jedynego w swym rodzaju fenomenu w dziejach nauki. Zgodnie z odwieczną tradycją, wszelkie rocznice oraz mniej lub bardziej okrągłe liczby wypada świętować i podsumowywać.

Oczywiście, oczekiwane podsumowanie można by napisać w tym ustalonym już i łatwo rozpoznawalnym stylu czasopisma. Aby do tego całość wypadła bardziej naukowo, na początek trzeba by dać dłuższą dygresję historyczną, napisaną w uświęconym przez tradycję stylu: "Na początku." albo: "Już starożytni.". Jak się zdaje wybór tematu tej dygresji też nie podlega żadnej dyskusji i może być tylko jeden: "Koty a astronomia". A zatem: "Już starożytni Egipcjanie czcili koty i przewidywali zaćmienia."

Istotnie: kot to niegdyś staroegipskie bóstwo, a konkretnie - atrybut lubieżnej bogini o imieniu Bastet. W wiekach średnich, dla odmiany, kot to wcielony diabeł. Potem przyszła pozytywna zmiana koniunktury: kot awansował do symbolu nieprzekupnej niezależności, która gardzi służalczością i chadza własnymi drogami. I tak też zostało do dzisiaj.

Tyle wstępu. Teraz, niemal obowiązkowo, trzeba by jakoś zgrabnie przejść na skróty do Brutusa ze Skały - owego legendarnego już dziś czarnego kota, do jego niespotykanej inteligencji i trudnych do przecenienia zasług w najnowszych dziejach sławnego Obserwatorium Astronomicznego UJ. A potem przypomnieć parę powszechnie znanych szczegółów o nim samym przed trzynastu laty, jako o pewnym (jak mniemano) kocurku, czarnym i wesołym, który bardzo szybko zmienił się w dorodnego kocura. I w oczach wszystkich pozostałby takim zapewne do dzisiaj, gdyby nie to, że pewnego dnia niespodziewanie pojawił się w towarzystwie trzech burych kotków, a takich jak one było do dziś już dobrze ponad setkę.

Można i tak. Ale po co? Jak powiadali wytrawni kosmologowie z nieodżałowanej Cracow Group of Cosmology "wszystko to przecież stare i znane", a czytelnicy jubileuszowych tekstów oczekują zupełnie innych historii.


Rekonstrukcja dawnych wydarzeń, zwłaszcza tych, których wpływ na historię powszechną okazał się z czasem znaczny, to wdzięczna okazja do bezkarnego tworzenia apokryfów, czyli, mówiąc po prostu, do rozpuszczania plotek. Nie twierdzę, że pamiętam wszystko, co było. Tym bardziej nie będę się upierał, że wszystko, co pamiętam - istotnie się zdarzyło. Jednak za prawdziwość kilku szczegółów mogę ręczyć.

Był to jeden z tych wieczorów, które mogą się zdarzyć tylko w Krakowie, gdzie - w przeciwieństwie do innych historycznych polskich stolic (Gniezna, Chełma Lubelskiego i in.) - wszystko jest bezpretensjonalne, autentyczne i wolne od zbędnej egzaltacji. Nic też nie musi natarczywie domagać się pierwszeństwa dla siebie, lub przypominać nachalnie, że jest najlepsze, bowiem na ogół po prostu takie jest. I nic na to nie można poradzić.

Sceneria spotkania była jedyna i niepowtarzalna: zabytkowa kamienica przy królewskim trakcie, tuż obok majestatycznego Wawelu. Dyskretnie przyćmione światła, nastrojowa muzyka w tle. Gdziekolwiek by nie spojrzeć - książki z wszelkich dziedzin wiedzy na przemian z odbiornikami radiowymi z różnych epok. Krótko mówiąc - było to jedno z naszych niezapomnianych środowych spotkań we wrześniu lub w październiku roku 1992 i doprawdy nie dam głowy za to, czy nie odbyło się ono akurat w sobotę.

Byliśmy wszyscy, w liczbie czterech czy pięciu, nieco zmęczeni ożywioną dyskusją. Tradycyjnie już otworzyły ją bieżące kwestie polityczne i propozycje wielu rewolucyjnych zmian. Potem dokonaliśmy kilku szybkich wypadów w historię powszechną. Ich owocem było odkrycie całego szeregu godnych uwagi, uniwersalnych prawidłowości, dziwnym trafem przez nikogo jakoś dotąd nie zauważonych. W dalszym ciągu przeszliśmy do historii nauki, a stąd już był tylko krok do współczesnych sfer naukowych. Te ostatnie również zreformowaliśmy radykalnie. Później przyszedł czas na bardziej poważne zagadnienia: termodynamikę nierównowagową, galaktyki, cząstki elementarne, teorię względności, a na koniec - cały Wszechświat. On także nie zdołał się oprzeć naszym próbom urządzenia go od początku, lecz tym razem poprawnie. Nie muszę chyba dodawać, że z perspektywy czasu niektóre z tych epokowych zmian nie wydają się zupełnie realne.

Gospodarz domu - zbyt inteligentny, by już wtedy o tym nie wiedzieć, a jednocześnie zbyt taktowny, by nam to od razu brutalnie uświadamiać - po prostu uśmiechał się wyrozumiale. Czerpiąc obficie ze swej olbrzymiej wiedzy i dogłębnych przemyśleń, dyskretnie kierował dyskusję na właściwe tory, gdy tylko stawała się ona zbyt akademicka, lub zbyt zacietrzewiona. Przeciwstawiał się też delikatnie każdej próbie opuszczenia zgromadzenia, i to pomimo nader późnej już pory.

Wtedy to właśnie najmłodszy z nas zaproponował niespodziewanie:

- A może by tak założyć nowe czasopismo naukowe? Można by je wtedy nazwać "Acta Brutusica". Co wy na to?

Zgodziliśmy się wszyscy bardzo gorliwie (bo niby dlaczego mielibyśmy protestować?), ale chyba tylko po to, by wziąć ten pomysł za zbytni przerost reformatorskich zapędów i w chwilę później zapomnieć o nim. W końcu nie jeden z nas był świadkiem zakładania oraz późniejszych wzlotów i upadków rozmaitych czasopism, z których kilka także miało w swej nazwie dostojnie brzmiące, łacińskie słowo "Acta".

Jednak pomysłodawca - w przeciwieństwie do większości obecnych - nie należał do ludzi rzucających słowa na wiatr. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy jeszcze o tym.


Pretekstem do tego, by na dobre ruszyć z miejsca z nowym czasopismem był pewien godny ubolewania incydent, swego czasu dość nawet głośny w dostojnych kręgach krakowskich astronomów. Otóż, kilka tygodni przed opisanym powyżej, a tak brzemiennym w skutki zebraniem, inny jego uczestnik spreparował po cichu osobliwy tekst, który zatytułował enigmatycznie "Spotkanie z Mistrzem" [2]. Pomimo że nigdzie nie było to wprost napisane, w głównym bohaterze opowiadania można było bez trudu rozpoznać sławnego krakowskiego uczonego, przez wielu zresztą, i słusznie, uważanego za przyszłego polskiego laureata Nagrody Nobla, a to za zasługi położone przezeń w dziedzinie o zawiłej nazwie (przepraszam za wyrażenie): kowariantny chaos deterministyczny [3], którą niezmordowany Mistrz sam z olbrzymim zapałem zbudował i przez wiele lat rozwijał.

Do dziś nie wiadomo dokładnie, jakimi motywami kierował się autor wspomnianego tekstu: czy był to objaw dogłębnego kryzysu psychicznego, wywołanego uporczywym wypisywaniem coraz to dłuższych formuł matematycznych? A może kryło się za tym niebezpieczne przedawkowanie głupkowatych gier komputerowych w rodzaju Przygody ducha w domu wariatówT lub osławionej Donkey IslandT? [4] Czy też może odezwały się u niego jakieś nie spełnione atawizmy literackie, odziedziczone po odległych przodkach [5]? Niektórzy podejrzewali wręcz, że którejś nocy wykreował on przez pomyłkę jakąś wyjątkową złośliwą strunę kosmiczną [6], która niespodziewanie stuknęła go w czaszkę.

Natomiast inny radykalny pogląd głosił, że uczynił to wyłącznie z niskich pobudek chuligańskich, i to tak kretyńskich w swej prawdziwej wymowie, że niegodnych nawet napiętnowania, tym bardziej szerszego komentowania. Faktem jest, że - nie bardzo wiedząc, co dalej z tym tekstem zrobić - wzorem pewnych sławnych postaci z historii powszechnej [7], przybił go na tablicy ogłoszeń w miejscu, gdzie spragnieni napojów i najnowszych plotek uczeni gromadzili się i przesiadywali całymi godzinami.

Dalszy rozwój wypadków był lawinowy: natychmiast znaleźli się rozmaici "życzliwi", którzy tytułowemu Mistrzowi donieśli o wspomnianym tekście. Ten genialny uczony, o nieskazitelnej opinii, zachował się z wielką godnością. Po prostu zignorował domniemaną, bezczelną zaczepkę i, wbrew namowom żądnych sensacji uczonych [8], bynajmniej nie wyzwał zblazowanego grafomana na pojedynek. Zamiast tego, z miejsca napisał kilkadziesiąt nowych prac o najwyższej i nieprzemijającej wartości naukowej [9-94], które bez zwłoki opublikował w najpoważniejszych z istniejących czasopism o zasięgu międzyplanetarnym.

Najnowsze badania dowodzą jednak [95], że sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej i miała znacznie prostsze podłoże. Według naszych najlepszych, bezstronnych informacji wspomniany tekst miał być najwyraźniej hołdem złożonym osobie czcigodnego Mistrza [96], jego niespożytej żywotności i rekordowej wydajności naukowej. Nie jest absolutnie winą autora, że - tradycyjnie już skłócone i skaczące sobie nawzajem do oczu środowisko krajowych astronomów - z owego hołdu zrobiło paszkwil! Jakby i tego było mało, zaczęto skwapliwie rozszyfrowywać pozostałe osoby rzekomego paszkwilu, dyskutując z zacietrzewieniem godnym lepszej sprawy, kim jest na przykład tajemniczy "Supermistrz ze Stolicy"? i czy obleśny typ, to może przypadkiem niejaki N. N.? Pozostałe, nader już płaskie insynuacje pozwolimy sobie pominąć.

Tak, czy inaczej, to właśnie "Spotkanie z Mistrzem" otworzyło pierwszy tom sławnego już dziś i opiniotwórczego czasopisma o wielkim autorytecie - "Acta Brutusica".


Powszechnie znany incydent sprawił, że imię Brutus stało się na zawsze trwałym synonimem zdrady w najgorszym gatunku - zdrady pochodzącej z najmniej spodziewanej strony: od zaufanego przyjaciela. Stało się tak oczywiście za sprawą zabójcy Juliusza Cezara, niejakiego Decimusa Juniusza Brutusa, uwiecznionego przez wielkiego Szekspira [97] i mnóstwo mniej znanych literatów. Rzecz jasna, fundatorom "Acta Brutusica" nie chodziło nigdy o jakąkolwiek zdradę. Trzeba po prostu wiedzieć, że - zgodnie z krajową mądrością ludową - tak, jak "nie jednemu psu Burek", tak też i nie jednemu Juniuszowi - Brutus.

Co do Brutusów (tych ludzkich, nie kocich), to wszystkich razem było ich coś ze dwudziestu. Patronujący "Acta Brutusica" Brutus żył sobie o blisko 500 lat wcześniej, niż zabójca Cezara o tym samym imieniu. Starożytny Rzym był wtedy jeszcze w powijakach, ale żarli się tam wszyscy tak, jakby to było nad Wisłą po upadku komunizmu, a może nawet i gorzej. W istocie nazywał się się Luciusz Juniusz, a swój przydomek "Brutus" (co się dosłownie tłumaczy jako "głupkowaty") otrzymał nie bez powodu. Chcąc bowiem uniknąć niewesołego losu swego brata oraz ojca, strugał wariata. Robił to chyba dość skutecznie, bowiem w ten sposób nie tylko uniknął niechybnej śmierci, lecz nawet, w r. 509 p.n.e., został pierwszym konsulem rzymskim, i to pomimo niecnych knowań pewnych wrogich mu, a wyjątkowo paskudnych typów, niejakich Tarkwiniuszy [98].

Filozofia życiowa Brutusa była więc skrajnie prosta, by nie powiedzieć - prostacka; niemniej nadzwyczaj trafna, bowiem skuteczna w praktyce. Otóż, wśród permanentnego niebezpieczeństwa i rozmaitych absurdów, którym nie można, nie wolno lub nie wypada się przeciwstawiać - należy udawać nieszkodliwego idiotę. Aby przetrwać. A także - by naprawdę nie oszaleć.

Mógłby ktoś zauważyć: wszystko to brzmi bardzo ciekawie, ale co ma właściwie do rzeczy? No właśnie - czy trzeba dziś jeszcze udawać idiotę, żeby przetrwać?

Wszystkim tym, którym nie straszna już lektura podręczników znanej spółki autorskiej Landau & Lifszyc [99] odpowiemy po prostu, że to przecież "oczywiste", oraz że "łatwo widać". Tym zaś, którym to nie wystarczy (i którzy, oczywiście, dotrwali w lekturze niniejszego tekstu aż dotąd) polecam bardziej szczegółową odpowiedź. Będzie to dłuższa, bardzo wnikliwa, a przy tym niezupełnie ortodoksyjna dygresja na temat współczesnej nauki, która zajmie cały następny punkt.


Studiując liczne, obszerne i nader erudycyjne szpargały kursujące pomiędzy obrotnymi uczonymi a dostojnym Komitetem Badań Naukowych można by odnieść wrażenie, jakoby rozwój współczesnej nauki był planowy i metodyczny - słowem "jedynie słuszny". Odbywa się przecież pod kierunkiem mądrych i niestrudzonych fachowców, którzy nieomylnie odróżniają to, co właściwe i godne poparcia, od tego, co stare i niemodne. Potrafią też niekiedy hojnym strumieniem mamony łaskawie nagrodzić nowoczesność myślenia i gorliwą lojalność postawy proszącego o wsparcie delikwenta.

Szlachetne pragnienie dojścia do pełnej Prawdy nakazuje mi jednak w tym momencie włożyć przysłowiowy kij w naukowe mrowisko, a to w celu dokonania bliższej analizy tego pozornie doskonałego schematu.

Co na co dzień robią uczeni? Wszyscy oni preparują publikacje, wysyłają je do druku, kłócą się z niekompetentnymi recenzentami, występują o granty, kupują coraz lepsze komputery, gapią się w nie po kilka(naście) godzin dziennie, jeżdżą na konferencje, wracają z nich pełni wrażeń. Czasami jeszcze nudzą sennych studentów rozmaitymi teoriami, które ci na ogół mają gdzieś, choć uprzejmie starają się nie dać tego poznać po sobie. To powszechnie znane truizmy, bowiem o tym wszystkim mówi się otwarcie i głośno, niekiedy ostentacyjnie głośno.

Co jeszcze robią czasami uczeni? O tym też się mówi, ale znacznie dyskretniej: w zaciszu gabinetów, po starannym zamknięciu drzwi, w gronie nie mniej starannie dobranych osób. A więc: kogo lubią, a kogo nie. Kto się wygłupił, komu utarli nosa, lub utrzeć planują. Kto co pochopnie powiedział (lub, co gorsze, napisał) i do kogo to dotarło, choć w zamierzeniu bynajmniej dotrzeć nie miało.

Ale o jednej sprawie nie mówi się ani głośno, ani cicho. Śmiem podejrzewać, że nawet się o niej nie myśli zbyt często. A przecież jest to jedno z największych i najbardziej doniosłych odkryć, którego niechybnie każdy dokonać musi. Otóż, każdy z uczonych (nawet tych najmniej rozgarniętych) prędzej czy później dokona ważnego dla siebie spostrzeżenia. Brzmi ono tak: Obecnie w nauce piekielnie trudno jest odkryć coś rzeczywiście ciekawego. I to całkiem niezależnie od szybkości danego przez Naturę procesora mózgowego, jak również od ilości megabajtów wiedzy gromadzonej przez całe lata w zakamarkach pamięci. No cóż, bezpowrotnie skończyły się te piękne czasy, kiedy to pierwszy lepszy technik sprawdzając nowy teleskop wykrzykiwał radośnie: "Patrzcie państwo, jakaś nowa gwiazda!"

A przecież odkrywać trzeba, aby się wykazać przed surowymi urzędnikami z KBN i w efekcie nie wylecieć na dobre z naukowego obiegu. Stada młodych, gniewnych i wręcz spuchniętych od wiedzy uczonych ze wszystkich zakamarków planety, niby przysłowiowa szarańcza rzucają się więc beznamiętnie na każdy modny i zalecany przez ekspertów temat, drążą go bezlitośnie do samego końca, po czym - niby bezużyteczny ogryzek - odrzucają ze wstrętem. Z kolei każdy, kto po rozwiązaniu problemu chciałby poświęcić choć parę dni na refleksję otrzymanego wyniku, byłby skrajnie nieżyciowym i pozbawionym realizmu naiwnym marzycielem. Przypominałby sprintera, który zamiast gonić do przodu, podziwia w najlepsze krajobraz.

Wielki Newton miał niewątpliwie wyjątkowo sprawny mózg i dzięki temu mógł odwalić taki kawał roboty. Był ambitny, pracowity, a w kontaktach z naukowymi konkurentami nie popisywał się nadmiarem uprzejmości. Przede wszystkim jednak miał jeszcze i tę komfortową świadomość, że jego najbliższy konkurent (niemal tak dobry, jak on sam) siedzi daleko w zamorskim kraju. Gdyby tak Newton żył dzisiaj, owego konkurenta miałby w sąsiednim gabinecie, a ponadto kilku innych - nawet jeśli nie tak dobrych, to z pewnością bardziej utytułowanych, wygadanych lub przynajmniej ustosunkowanych. Zamiast leżeć sobie pod drzewem i gapić się na spadające jabłka, musiałby wysmażyć stosowne podanie o Grant na Rozwiązanie Problemu Grawitacji. Co więcej, po zrealizowaniu zadania tłumaczyłby się jak niepyszny przez jakimś urzędnikiemkretynem, dlaczego to w owym podaniu zobowiązał się do odkrycia innego prawa niż to, które faktycznie znalazł!

Jaką więc w tej nerwowej sytuacji przyjąć postawę, aby się sprawdzić? W tej kwestii wypracowano wiele przeróżnych rozwiązań. Proponuję przyjrzeć się bliżej dwu z nich.

Pierwsze jest mniej ambitne, za to bardziej powszechne. Zrezygnować z tematów trudnych, choćby głębokich i autentycznie dających do myślenia, ale przecież bez większej nadziei na szybkie rozwiązanie. Zamiast tego wyznaczyć sobie maleńką, możliwie nie obsadzoną działkę i uparcie ją uprawiać. Stopniowo wmówić sobie i innym, że jest ona najważniejsza na świecie, a wszystko inne - to bzdury. Postawić na komputery, preferować obserwacje. Unikać jak ognia zawiłych teorii fundamentalnych, a już broń Boże nie plątać się w jakąś koszmarną matematykę, z której nie ma żadnego pożytku, a tylko głowa może rozboleć. (Należy zaznaczyć, że postawa taka - w przeciwieństwie do drugiej, o której za moment - spotyka się zwykle z tolerancyjną reakcją otoczenia.)

Druga, skrajnie przeciwna postawa, choć rzadziej spotykana, jest bardziej godna uwagi. Polega ona na tym, by za wszelką cenę, przysłowiowymi zębami i pazurami wydrzeć jednak jakiś genialny wynik, który nie dość, że przetrwa próbę czasu, to jeszcze wprawi w zły humor wszystkich zawistnych konkurentów. W tym celu trzeba sobie często powtarzać: nie jestem wcale gorszy od innych, owszem, znacznie lepszy. Miałem trudny start, kłody mi kładli pod nogi. Taki X. dostał od razu po studiach staż w Stanach, bo był przebojowy i miał chody. Ale z początku to wcale nie był taki gieroj, jak teraz. A ja co? Lutownicę do łapy, kręciołek do rachowania, żadnych wyjazdów. I jeszcze gębę darli!

Ale może już dosyć tego jadu. Jak to kiedyś napisał niezrównany Thomas Merton, tragedią niejednego współczesnego poety, a także mnicha, jest to, że dla mnóstwa absurdalnych powodów chce on koniecznie być kimś innym, niż już jest oraz ma realne szanse być [100]. Kimś, kto już dawno umarł, albo żył w warunkach zupełnie odmiennych od obecnych. Zwykle nazywa się to "naśladowaniem sprawdzonych wzorów". Mam jakieś dziwne wrażenie, że pod przykrywką wszystkich tych "sprawdzonych wzorów" kryje się (w najlepszym razie) żenujący brak oryginalności, a także asekuracyjna ostrożność. W najgorszym zaś - . ach, zresztą, dajmy spokój.

W tym sensie niektórzy współcześni ludzie nauki nie różnią się specjalnie od tych poetów, o których pisał Merton. Cierpią oni na przewlekły brak fantazji i wciąż patrzą na innych: ostrożni przemieniają się urzędników, pracowici - w rzemieślników, towarzyscy - w konferencyjnych turystów, natomiast trawieni ambicjami desperaci ewoluują nieuchronnie w stronę zgorzkniałych egzemplarzy niespełnionych geniuszy, pogrobowców Einsteina - z nim samym zresztą nie mając wiele wspólnego.

Trzeba bezstronnie przyznać, że niezbyt to atrakcyjne możliwości. Tak, czy inaczej: czy teraz już bardziej jasne, że postawa nieszkodliwego Brutusaidioty nie jest wśród tego wszystkiego taka zła? I czy bardziej zrozumiałe, dlaczego wszędzie i wciąż pojawia się ten tajemniczy Czarny Kot - uosobienie nieprzekupnej niezależności i pogardy dla wszelkich służalczych postaw?


Ityle. Com napisał, napisałem. Inteligentni czytelnicy (a innych przecież "Acta Brutusica" nigdy nie miały) albo już znają resztę, albo się jej domyślą. W inteligencję swych Czytelników redaktorzy "Acta Brutusica" nie wątpili nigdy. Nieco wątpliwości budziło niekiedy jedynie ich poczucie humoru. Na szczęście trafiało się to dosyć rzadko. Podejrzewam, że w tej kwestii działa jakaś osobliwa, i słabo jeszcze przez fizyków zbadana zasada nieoznaczoności: im więcej tytułów, zasług i zaszczytów, tym mniej fantazji i poczucia humoru. Z takim stanem rzeczy nie sposób się jednak nie zgodzić. Wszak walka z prawami fizyki byłaby zbyt jawnym przejawem braku realizmu.


Literatura

1. Oeuvres completes de Voltaire, Paris 1836

2. Maślanka K. 1992, Spotkanie z Mistrzem, Acta Brutusica 1, 1; por. też PROBLEMY 4, 1993

3. Schuster H. G. 1995, Chaos deterministyczny. Wprowadzenie, półka nowości biblioteki OA UJ (chyba, że znowu ktoś gwizdnął)

4. Rettub K., 1994: Donkey IslandT, Acta Brutusica 8, 17

5. Rettub K., submitted to Acta Brutusica

6. Maślanka K. i Gierliński M., Cosmic strings: general exact solution, Acta Cosmologica (szczegóły referencji zbędne, bo i tak nikt na pewno nie będzie tego czytał)

7. Rostworowski E., Historia powszechna, Warszawa 1977

8. Anonymous, confidential information

9-94.Szydłowski M. et al. 1993: Chaos and sectional curvature for dynamics of mixmaster cosmology, Acta Cosmologica, Fasciculus XIX, 60 and many references therein

95 ButterMilkT C., in preparation

96 Rettub K., private communication

97. Shakespeare W. tłum. S. Barańczak, Juliusz Cezar, W drodze, Poznań 1993

98. Mała encyklopedia kultury antycznej, s. 346, PWN Warszawa 1988

99. Landau L. D., Lifshitz E. M., Teoria pola, Nauka, Moskwa

100. Merton T., Posiew kontemplacji, s. 67, ZNAK, Kraków 1982