Z życia wyższych sfer umysłowych

Leszek M. Sokołowski

Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul.Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND

(Otrzymano 12 stycznia 1995)


Najtrudniej jest zacząć. Cokolwiek, na przykład artykuł naukowy. Gdy już człowiek przebrnie przez kilka pierwszych zdań, to potem idzie gładko -- przelewa się myśli i rachunki na papier, byle zwięźle, byle się zbytnio nie rozgadać i w szczegóły nie wplątać. Za to początek to mordęga -- należy powiedzieć coś ogólnego, niebanalnego i uzasadnić po co artykuł się pisze. Te męki są udziałem wielu. Pamiętam pracę z fizyki teoretycznej, całkiem dobrą, trzech Koreańczyków, południowych (przymiotnik zbyteczny -- czy ktoś widział naukowca z Korei Północnej?), która zaczynała się słowami: "There are many unsolved problems in physics".

Tyle wstępu, teraz do rzeczy. Zastanawialiśmy się na zebraniu wysokiej Rady, czy jest stosowne awansować tych, którzy nie awansowali chociaż awansowali. Tę iście talmudyczną kwestię zawdzięczamy naszemu prawu, które stanowi, że naukowiec, który uzyskał stopień doktora habilitowanego, ma pozostać na dotychczas zajmowanym etacie adiunkta dowolnie długo, czyli do emerytury lub do momentu, gdy dostąpi zaszczytu utytułowania profesorem. Awans bez awansu. Polski prawodawca nie byłby wszakże sobą, gdyby nie zostawił furtki: w uzasadnionych przypadkach senat akademicki może przyznawać etat profesorski komuś nie obdarzonemu tym tytułem. Tę furtkę dostojny Senat naszej najświetniejszej Almae Matris postanowił zamknąć: nie będzie człowiek bez tytułu zasiadać na stolcu (a raczej etacie) profesorskim. I właśnie przeciw tej decyzji zaprotestowali młodzi i zdolni, lecz sfrustrowani brakiem perspektyw doktorzy habilitowani nauk humanistycznych: jakże to, prawodawca dopuszcza, a dostojny Senat zabrania?

Komuś z zewnątrz, umysłowi nie wtajemniczonemu w reguły świata nauki, zdawać by się mogło, że sprawa jest prosta, że właściwie jej nie ma. Któż to bowiem jest profesor i jak się nim zostaje? Profesor -- rozumowałby ten umysł -- to naukowiec wysokiej rangi, który swymi dokonaniami badawczymi i autorytetem naukowym zasługuje na to miano, a otrzymuje je w ten sposób, że grupa kompetentnych uczonych, profesorów, stwierdza iż jest on godzien tytułu i zaprasza go do swego grona. Tak więc -- biegnie tok rozumowania -- dostojny Senat lub wysoka Rada powołują profesorów wedle uznania i nic nie stoi na przeszkodzie, by jednocześnie dać etat, czy też na odwrót: przydzielając etat uczynić profesorem.

Nic podobnego. Czy ktoś słyszał, by biskupi w jakimś kraju, jednego spośród nich, w uznaniu cnót wszelakich, pism gorliwie wiarę głoszących i uczynków nader pobożnych, uczynili kardynałem? Ta prerogatywa jest zastrzeżona dla papieża. Pracą własną i niezmierzoną łaską Boską można dojść do stanu świętości, lecz kapelusz kardynalski dać może tylko Pontifex Maximus. Moc kreowania profesorów ma tylko Pan Prezydent. Niekoniecznie ten Prezydent; ma ją w równym, a nawet większym stopniu Pan Wiceprezydent, ten o którym niecni potwarcy mówili, że za całe wykształcenie ma kurs oficerów SB. Przed nimi moc tę posiadał pewien dziarski generał, a jeszcze wcześniej pewien kościany dziadek, który nim ją posiadł, sam "robił w nauce" jako profesor historii. Po tych dwu ostatnich widać, że moc tworzenia profesorów z niebios nie pochodzi i o żadnej sukcesji apostolskiej mowy nie ma. Skądkolwiek by pochodziła, jest ona dana Urzędowi Prezydenckiemu i nikt inny uzurpatorsko sięgać po nią nie może. Tę wyłączność potwierdza uchwała dostojnego Senatu: ktoś, kogo moc prezydencka nie obdarzyła tytułem profesora, nie będzie korzystać z żadnych atrybutów profesora, w tym i z etatu.

Dyskusja była chaotyczna, gdyż uczeni humaniści swój protest napisali pokrętnie, dużo mówiąc o swej frustracji i sytuacji wokoło, a mniej wyjaśniając z jakiej to racji mieliby korzystać z profesorskich stanowisk. Umysł nie wtajemniczony mógłby przypuszczać, że chodzi tu o sprawy materialne. Dodatek do pensji adiunkta za stopień dr hab. jest raczej symboliczny, gdy gaża profesorska, choć również żałośnie mizerna, jest wyraźnie wyższa. I znów umysł ten myliłby się gruntownie. Prawdziwi uczeni, niczym dżentelmeni, o pieniądzach nie mówią (tyle że dżentelmeni pieniądze mają, a jak ich nie mają, to nie są dżentelmenami). Nie, o pieniądzach nikt nie wspomniał. W końcu, po bezładnej wymianie zdań, w której jedni podejrzewali, że wnioskodawcy upadli na głowę, a inni sugerowali, że doktorzy habilitowani są jak sroka goniąca za błyskotkami i świecidełkami (czczą błyskotką nie jest tu -- uchowaj Boże! -- sama profesura, lecz próżna radość zasiadania na etacie profesorskim, gdy się nie ma ku temu tytułu), doszliśmy do wniosku, że chodzi tu o honory.

Honory rzecz ważna. Nie tylko wśród feudałów, dla których były nieomal esencją życia, niezbędne są również w świecie nauki. Prawda to nie nowa. Najlepiej ją ilustrują sławne dzieje ekspedycji ratunkowej Henry Stanleya po zaginionego w dorzeczu Konga Davida Livingstone'a. Przedstawił je niezwykle sugestywnie Andrzej Mleczko w znanym cyklu rysunków. Oto w kulminacyjnej, dramatycznej scenie, jaka rozegrała się 10 października 1871 roku w zapadłej wiosce nad Jeziorem Tanganika, dzielny Amerykanin zwraca się do osobnika zabiedzonego i cokolwiek zdziczałego, lecz bez wątpienia europejskiego pochodzenia, z sakramentalnym pytaniem: "Doktor Livingstone, jak sądzę?". "Nie" odpowiada indywiduum, wydłubując spod kory pnia, na którym siedzi, robaka i natychmiast go połykając. Konsternacja, speszony Stanley próbuje ponownie: "Ehem, tego..., doktor Livingstone, jak sądzę?" Odpowiedź "Nie!" jest ostrzejsza. To samo pytanie i zaprzeczenie padają jeszcze parę razy, Stanley coraz bardziej skonsternowany, tajemniczy osobnik coraz bardziej poirytowany. W końcu, gdy kompletnie zbity z tropu i skonfundowany Amerykanin oddala się z niczym, osobnik ów, patrząc za nim i pochłaniając kolejne robaki, wyrzuca z siebie z urazą: "Nie wie pacan, że dostałem docenta?!".

Honory rzecz ważna. W wojsku podporucznika tytułuje się porucznikiem, a podpułkownika -- pułkownikiem. W cywilu wicedyrektorowi mówimy "dyrektorze", a prorektorowi -- "rektorze". Tytuły się skraca i przesuwa do góry. Człowieka podpisującego się "prof. dr hab. inż. architekt" tytułujemy profesorem. Zatytułować kogoś tytułem niższym od posiadanego to straszna zniewaga. Jak tytułować doktora habilitowanego? "Doktorze habilitowany" brzmi zdecydowanie źle. "Profesorze" -- to świętokradztwo. "Doktorze" -- to niewątpliwa deprecjacja człowieka habilitowanego. I ten właśnie deprecjonujący tytuł jest w powszechnym użyciu. Polscy doktorzy habilitowani to jedyna grupa ludzi w całych dziejach ludzkości, których ranga w słowie mówionym jest systematycznie zaniżana. Wchodzi to w nawyk, jest wręcz sankcjonowane przez prawo. Ileż wojen wybuchło przez to, że jeden władca nie oddał drugiemu wszystkich należnych honorów! A za doktorami habilitowanymi nikt się nie ujmie. Najbardziej odpowiadałby im -- jak pokazuje przykład Livingstone'a -- tradycyjny "docent", lecz tytuł ten zniosła ustawa i używać go nie wolno. Żeby to jeszcze była ustawa z czasów ancien regime'u, który nie szanował godności ludzkiej. Nie, tej deprecjacji dokonała jedna z pierwszych ustaw w wolnej i niepodległej Ojczyźnie. "Gorzki to chleb wolność", mawiają mądrzy filozofowie. Dla niektórych ludzi jest on bardziej gorzki niż dla reszty.

Dyskusja zakończyła się niczym. Protest dotarł do samego dostojnego Senatu, który oznajmił, że jest za, a nawet przeciw. Nie zabrania przyznawania etatu bez tytułu, ale nie zachęca. Zostało po staremu.

Kraków, 3 stycznia 1995 r.