Krzysztof Maślanka
Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul. Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND
(Otrzymano 7 listopada 1994, przyjęto 15 listopada 1994)
Już od samego rana, gdy tylko się zbudziłem, podświadomie czułem, że zdarzy się coś niezwykłego. Mógłby się ktoś roześmiać, że jestem przesądny. Albo pomyśleć, że udaję mądrego - teraz, kiedy jest już po wszystkim. Ale ja i tak wiem swoje.
No więc zjawiłem się w Instytucie o ósmej. To nie byłoby jeszcze nic nadzwyczajnego - w końcu codziennie tam chodzę. Był to akurat dzień zebrań, więc polazłem do sali konferencyjnej i jak zwykle usadowiłem się za jakimś bardzo pleczystym uczonym, możliwie daleko od tablicy, żeby się specjalnie nie rzucać nikomu w oczy.
Kiedy tak siedziałem sobie spokojnie w swoim kącie i zastanawiałem się, jak też długo będą dzisiaj ględzić, uświadomiłem sobie nagle, że ktoś stoi nade mną. Psiakość, pomyślałem sobie, pewnie chcą mnie wrobić w wygłoszenie referatu. Ostatecznie nie gadałem nic od dobrych już paru lat.
Zerknąłem ostrożnie w górę. Był to sam Przewodniczący. Stał i uśmiechał się podejrzanie. Wreszcie zaczął:
- Widzi pan, nasze dzisiejsze zebranie ma wyjątkowo charakter, że się tak wyrażę, wewnętrzny, czysto roboczy. Pan, zdaje się, nie bierze udziału w pracach nad naszym Projektem?
Dobrze wiedział, że nie biorę. Sam przecież mnie wyrolował na samym początku zgodnie ze swą starą, wypróbowaną regułą: "im mniejszy mianownik, tym większy sam ułamek". Tyle jeszcze pamiętał z matematyki. Chodziło oczywiście o podział forsy i inne profity. Poza tym Projekt prowadziło ścisłe grono zaufanych, znających się od lat kumpli. Duży rozmach, wielki przemysł, plany masowej produkcji, nadzieja intratnych wdrożeń za granicą i takie tam historie. A przy tym wszystkim jeszcze wielka nauka: granty, dywidendy, tantiemy, patenty, dyplomy, nagrody. Jednym słowem - przywileje nie dla takich pionków jak ja.
- No więc, rzecz jasna, ja pana nie wypędzam - plątał się beznadziejnie Przewodniczący, zerkając przy tym nerwowo na boki - ale w tej sytuacji, jak by to określić...
Nie chciałem go zmuszać do nadmiernego wysiłku umysłowego, co mogłoby mu tylko zaszkodzić, więc przerwałem szybko:
- Ależ, oczywiście, to jasne, panie Przewodniczący.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć - dorzucił jeszcze na koniec tonem niemal przepraszającym. Mruknąłem więc pod nosem - "nie, nie, skądże by znowu" - a w duchu dodałem jeszcze, że aż nadto dobrze go rozumiem.
W pierwszej chwili byłem nawet zadowolony. Godzinka wolnego, a może i dłużej - wszystko zależy od tego, ile im się zechce tam siedzieć. Gdyby dyskusja była burzliwa, to może nawet i dwie godziny ekstra luzu. Nie do pogardzenia przecież.
Ale po chwili, muszę przyznać, trochę mnie to zastanowiło, by nie powiedzieć - dotknęło. Co to za "wewnętrzny, roboczy charakter"? Gdyby facet po prostu kazał mi wyjść, to pewnie niczego bym nie zauważył. Ale ta wyszukana uprzejmość, ten ton, niemal przepraszający! To już było mocno podejrzane. Nie trzeba było specjalnej podejrzliwości, by domyślić się, że mają dzisiaj jakieś wyjątkowe tajemnice przede mną.
Już ja wam pokażę "wewnętrzny charakter", pomyślałem sobie. Zszedłem głównymi schodami, z przesadnym nieco rozmachem, na sam dół biurowca, którego ostatnie dwa piętra zajmował nasz Instytut. To był nie byle jaki Instytut, bowiem (jak dumnie głosiła wypolerowana tabliczka na obskurnym murze przy ulicy) poświęcano się tu bez reszty "fundamentalnym problemom nauki oraz techniki", jak również ważnym zagadnieniom "praktycznych wdrożeń tychże w kluczowych gałęziach przemysłu".
Pamiętam jak przed wielu laty, jako uczeń ostatniej klasy liceum, zobaczyłem po raz pierwszy wspomnianą tabliczkę. Doznałem niezwykłego uczucia. "A więc to tu - myślałem wzruszony. - Sławna świątynia wiedzy, dostępna dla tych nielicznych, wybranych".
Po wielu wahaniach wszedłem wtedy do budynku i wypatrzyłem jakiegoś starszego człowieka o dostojnym i szlachetnym wyglądzie. Drżącym ze wzruszenia głosem zapytałem go, czy może zajmują się tu strzałką czasu albo istotą ładunku elektrycznego. Czy mają swoją koncepcję tajemniczej wartości stałej struktury subtelnej? A może kwantują grawitację? Dlaczego stała kosmologiczna jest taka mała, choć powinna być strasznie wielka? Czy nie niepokoi ich, nie dowiedziona do dzisiaj, sławna hipoteza Riemanna? Dlaczego w przyrodzie nie obserwuje się żadnych pól skalarnych, mimo że wydają się faktycznie fundamentalne?
Zdumienie na twarzy owego, dość zresztą uprzejmego, profesora było wielkie. Prawdopodobnie wziął mnie za maniaka. Pozostali śmiali się. No cóż, tak właśnie rozumiałem wtedy fundamentalne problemy nauki. Dzisiaj sam bym się pewnie roześmiał usłyszawszy podobne pytania. Jeżeli bym w ogóle, po tylu latach pracy w Instytucie, zrozumiał jeszcze ich sens...
Odgoniłem od siebie naiwne wspomnienia sprzed lat. Tajemnicze zebranie tam na górze nie dawało mi spokoju. Kupiłem trzy flaszki piwa w kiosku na dole, potem wdałem się w pogawędkę z safandułowatym panem Franiem z szatni. Pan Franio nie przejmował się specjalnie fundamentami nauki czy techniki, a już zupełnie tym, czy będą one kiedykolwiek wdrażane w praktyce. Był natomiast bardzo przybity po wczorajszej wysokiej a niespodziewanej porażce narodowych piłkarzy nożnych z jakąś beznadziejnie słabą drużyną z antypodów. Pocieszyłem go jak mogłem przy pomocy jednego piwa i gorących zapewnień, że już za miesiąc, w wyjazdowym meczu z Brazylią, nasi niechybnie wezmą się w garść i odrobią z nawiązką wszystkie straty. Potem pokręciłem się trochę i poczytałem parę bzdurnych ogłoszeń na wielkiej tablicy. W końcu dyskretnie wróciłem na górę bocznymi schodami.
Korytarz był pusty. - Pewnie już zaczęli - pomyślałem. Wiedziałem, że do sali posiedzeń przylega niewielka szafa w ścianie. Trzymano w niej sprzęt gaśniczy, ohydne służbowe kufaje, tandetne mydła i papiery toaletowe. Te ostatnie pojawiały się zawsze w instytutowej ubikacji na rozkaz samego Przewodniczącego, gdy tylko przyjeżdżał z referatem jakiś gość z zagranicy. Już w pierwszym roku swej pracy odkryłem tę zadziwiającą prawidłowość: papier w ubikacji to murowany przyjazd do Instytutu kogoś z wizytą; papier lepszego gatunku - wizyta wielkiej sławy naukowej.
Sam się trochę dziwiąc własnej determinacji wlazłem do tej szafy, po czym ostrożnie zamknąłem drzwi. Było ciemno i dość niewygodnie, ale spoza cienkiej dykty, przy pewnym natężeniu uwagi, można było wyraźnie usłyszeć to wszystko, o czym mówiono w środku. Usiadłem na stosie papierów toaletowych, otworzyłem piwo i przyłożyłem ucho do dykty.
- ... naprawdę wielkie, wybitne dzieło, moi drodzy - mówił Przewodniczący. (Tak właśnie raczył się wyrazić, a słysząc ten, tak niespotykany u niego zwrot "moi drodzy", wyobraziłem sobie nagle, i doprawdy sam nie wiem dlaczego, wielką muszlę klozetową, do której ktoś wylał cały słoik gęstego, słodkiego syropu.)
- Wielkie dzieło, które podjęliśmy przed laty - ciągnął dalej Przewodniczący - dobiega końca. A ponieważ już starożytni zauważyli, że finis coronat opus, zatem nasze powody do wielkiej dumy są istotnie uzasadnione. Czyż nie?
Odpowiedzią były pełne aprobaty chrząknięcia oraz anemiczne oklaski: klap klap klap.
- Długo mógłbym opowiadać o ciężkich kłodach jakie rzucano mi pod nogi, kiedym po raz pierwszy wystąpił z ideą Projektu - rozrzewnił się Przewodniczący. - Ale nie będę pamiętliwy. Wspomnę tylko, że ci, co je rzucali, nieźle dostali za swoje. Dwóch nie zrobiło habilitacji, jeden zaginął w jakichś tam okolicznościach, kilku musiało zmienić profesję, reszta odeszła na przyspieszoną emeryturę. Krótko mówiąc: każdy widzi, że moje zasługi dla zapewnienia Projektowi pełnego sukcesu są doprawdy wielkie.
O ty draniu - pomyślałem sobie nie wierząc własnym uszom - "w jakichś tam okolicznościach"? Więc to aż tak?
- Nie mówię tego, by chwalić się swymi rozległymi możliwościami - nawijał dalej Przewodniczący - ale niejako ku przestrodze. ("Ku czyjej przestrodze, do diabła?" - zastanawiałem się.) A teraz proszę o zabranie głosu mego szanownego Zastępcę, który przypomni nam trochę szczegółów dotyczących Projektu. Władziu, proszę.
Głos wspomnianego Władzia, ponurego typa, którego na wszelki wypadek unikałem jak ognia, nie był już tak wyraźny jak głos jego szefa. Zresztą mówił krótko i ograniczał się głównie do pochwał pod adresem Przewodniczącego ("dzięki Heniowi, a zwłaszcza jego ogromnym znajomościom"). Przez cały czas skrzypiało coś potwornie i nie miałem wątpliwości, że to sam Henio-Przewodniczący skręca się na swym krześle zadowolony z tych komplementów. Na koniec Zastępca oświadczył, że Projekt jest znakomity i genialny, bowiem przez cały czas realizowany był konsekwentnie i systematycznie oraz metodycznie, a nawet kompleksowo.
Usłyszałem znowu anemiczne oklaski, po których zaczął mówić Docent-Magister. Najwyraźniej czytał z kartki, bo jakoś osobliwie intonował zdania i mylił się nieustannie. Poinformował wszystkich, że Projekt jest absolutnie wyjątkowy, że jest wręcz synonimem wielkiego postępu, zaś jego niezrealizowanie, i w konsekwencji niewdrożenie do zastosowań praktycznych, byłoby dla ludzkości istnym nieszczęściem. W każdym razie on, Docent-Magister, odczułby to jako swą osobistą tragedię.
"A już na pewno twój portfel byłby w tragicznym stanie, gdyby tak Projekt się zawalił" - pomyślałem.
Tym razem nie było oklasków.
Kolejnym mówcą (poznałem to od razu po głosie) był energiczny Doktor. Nim jednak zaczął mówić, Przewodniczący zaapelował, by przejść wreszcie do konkretnych szczegółów i zreferować jakiś otrzymany wynik. Wyniki wypracowane w ramach Projektu są zarówno liczne jak i doniosłe, w co on, Przewodniczący, nie wątpi i bardzo jest ich ciekaw. Ja także byłem ich ciekaw, więc ostrożnie zdjąłem kapsel z butelki piwa i mocniej przycisnąłem ucho do dykty.
W odpowiedzi Doktor zapowiedział zwięzłe omówienie głównych metod i środków, których zastosowanie legło u podstaw realizacji Projektu i przyczyniło się do jego ostatecznego sukcesu. Reakcją sali był szmer pełen aprobaty. "Nareszcie dowiem się coście tam razem wysmażyli - pomyślałem sobie i pociągnąłem większy łyk piwa - bo, jak dotąd, to trujecie jak w dawnych czasach na egzekutywie".
Krótkie przemówienie Doktora wyraźnie rozgrzało wszystkich. Było rzeczowe i pełne fachowych terminów, a jednak zrozumiałe. Zawierało opis rozwoju, jak to zgrabnie ujął Doktor, "profesjonalnej bazy obliczeniowo-numerycznej" oraz "specjalistycznego zaplecza software'owego" Instytutu. Wielki ten postęp - podkreślił z naciskiem Doktor - dokonał się w ostatnich latach dzięki mądrej i nowoczesnej realizacji Projektu. Krótko mówiąc, to właśnie Projekt tak efektywnie stymulował komputeryzację Instytutu (oklaski).
- Do rozwiązywania konkretnych problemów Projektu zastosowałem podejście na wskroś radykalne, o wielkim stopniu skuteczności - ciągnął Doktor, pełen natchnienia i euforii. - Powiem wprost: mam na myśli matematyczne pakiety do obliczeń symbolicznych. By nie być gołosłownym, uświadomię teraz wszystkim ogrom postępu, jaki ostatnio dokonał się w tej dziedzinie. A więc to, co jeszcze piętnaście lat temu wymagało wielu miesięcy żmudnej i bezmyślnej pracy człowieka, pracy poprzedzonej całymi latami nudnych studiów nad wyższą matematyką (te ostatnie słowa wypowiedział Doktor z niekłamanym obrzydzeniem) - otóż wszystko to dokonuje się dziś we wnętrzu komputera w ciągu drobnego ułamka sekundy!
Tu Doktor zrobił stosowną przerwę, by wzmocnić jeszcze wywarte jego słowami wrażenie. Istotnie, za ścianą panowała cisza jak makiem siał.
- Co prawda - tłumaczył cierpliwie Doktor - pewna część problemów nie ugięła się wobec naszych wspaniałych komputerów uzbrojonych w symboliczno-analityczny software. (Wyraźny szmer grozy przebiegł wśród zebranych.) Ale te oporne kwestie pokonaliśmy bez trudu za pomocą brutalnego podejścia czysto numerycznego! (Tryumfowi w głosie Doktora towarzyszyło westchnienie ulgi ze strony zebranych.) Wiadomo, że jak się coś nie da po dobroci, to musi się dać na siłę - dodał sentencjonalnie Doktor śmiejąc się przy tym zjadliwie. - A reszta jest już tylko kwestią efektownej wizualizacji naszych wyników za pomocą najnowocześniejszych urządzeń peryferyjnych!
Te ostatnie słowa zagłuszyły wyjątkowo burzliwe oklaski. Gdy umilkły, Doktor rzucił jeszcze parę imponujących liczb związanych z cenami zakupionego sprzętu oraz programów. Słowom jego towarzyszyły bardzo zaaferowane i gorączkowe komentarze.
I tylko Przewodniczący zdawał się nie podzielać w pełni ogólnego zachwytu. Pewnie dlatego, że wystąpienie Doktora nieoczekiwanie spotkało się z większym aplauzem, niż przemowa jego samego, jak by nie było - szefa Projektu. Zastukał więc energicznie w blat stołu i zniecierpliwionym głosem powiedział, że zebranie trwa już ponad godzinę, i że najwyższy czas, by przejść do konkretów.
- Wszystkie wyniki ma przy sobie mój Magistrant, Gnypa - głos Doktora nie był już tak energiczny. - Gdy dzwoniłem do niego do domu wczoraj wieczorem, to mówił, że jeszcze oblicza, oraz że zapuścił szesnaście dużych programów na wszystkich naszych komputerach. Twierdził, że do rana powinno się wszystko wymłócić. Powiedziałem mu, że choćby się świat walił, to ma przyjść dzisiaj z gotowymi wynikami. Przed północą zadzwoniłem do niego jeszcze raz i bardzo długo mu tłumaczyłem, żeby bez wyników nawet się nie pokazywał na zebraniu.
- No i, jak widzimy, w samej rzeczy nie pokazał się - zauważył zjadliwie Władzio-Zastępca. - Patrzcie, państwo. To wprost niewiarygodne! Trzeba go jak najszybciej odnaleźć i do-pro-wa-dzić - dodał z naciskiem takim tonem, że zrobiło mi się słabo.
- Chwileczkę, czy mam przez to rozumieć, że Magistranta Gnypy nie ma tu wśród nas?! - zdumienie Przewodniczącego zdawało się nie mieć granic.
Zapanowała kłopotliwa cisza przerywana skrzypieniem krzeseł i czyimś pokaszliwaniem.
- Nie chciałbym rozpuszczać plotek - zaskrzypiał niespodziewanie milczący od dłuższej chwili Docent-Magister - ale doszło do mnie, że Gnypa się żeni.
- Taaaak? Kiedy? Pierwsze słyszę! A z kimże to? - Doktor zainteresował się wyraźnie. - Nic mi nie mówił.
- A może się rozchorował? - dopytywał się jakiś nie zidentyfikowany głos. - Blady był coś ostatnio.
- A mnie znowuż wspominał coś o zamiarze wyjazdu na dłużej - tłumaczył skwapliwie jeszcze ktoś inny - ale nie przypominam sobie dokąd.
- No więc - zaczął ironicznie Zastępca - przyjmijmy chwilowo, by zadowolić wszystkich, że Gnypa zniknął, ponieważ ożenił się, po czym w czasie podróży poślubnej - rozchorował. Ewentualnie, ze względu na konieczność ożenku rozchorował się i wyjechał na leczenie. A może...
- Władek, nie błaznuj - przerwał mu Przewodniczący - sprawa jest zbyt poważna. Jedno jest pewne: gówniarz zlekceważył zaszczytne obowiązki służbowo-naukowe i kompletnie zawiódł pokładaną w nim nadzieję. Po prostu okazał się niegodny, by uczestniczyć w tak poważnym Projekcie. To już lepiej było wziąć tego flegmatycznego idiotę!
Tu padło moje nazwisko. Tak, po prostu. Wyprostowałem się powoli. Bezwiednie złapałem stojącą przede mną gaśnicę pianową i podniosłem ją. Namacałem mechanizm. Po chwili jednak opamiętałem się. "Powoli, bez nerwów, może jeszcze dowiemy się czegoś ciekawego." Ponownie usiadłem i przyłożyłem ucho do dykty.
- No dobrze, godny czy nie, ale co my teraz zrobimy? - usłyszałem płaczliwy tym razem głos Władzia-Zastępcy. - Może pan, Doktorze, pod nieobecność swego Magistranta, streści przynajmniej główne rezultaty Projektu. Chociaż w zarysie, schematycznie. Przecież dzisiaj jest ostateczny termin wysłania wszystkich szpargałów do Ministerstwa! Chyba pan wie co tam wyszło?
- Bardzo mi przykro - głos Doktora był wciąż uprzejmy, ale nie miał już w sobie nic z poprzedniej energii. - Jak już wcześniej wspomniałem, ja tylko fachowo nadzorowałem rzecz od strony zaplecza numerycznego i bazy software'owej. Zgodnie z umową tylko to należało do moich obowiązków. Szczegóły merytoryczne z założenia nie interesowały mnie zupełnie. Ostatecznie z wykształcenia jestem informatykiem. - Gdy wypowiadał tę ostatnią kwestię, jego głos odzyskał na moment pewność siebie.
Chwilę później wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego, dało się słyszeć gwałtowne szuranie krzesłami. Ktoś perorował zawzięcie, ktoś inny wybiegł z sali klnąc bez zażenowania i trzaskając drzwiami. Zapanował nieopisany harmider. Po dłuższej chwili usłyszałem donośny głos Przewodniczącego (z trudem poznałem, że to on):
- W takim razie - wrzeszczał wściekły - czy ktoś, do jasnej cholery, może mi powiedzieć co my właściwie robimy i do czego zmierzamy? Czy ktoś wie o co tu chodzi?!!
Pytanie to podziałało na mnie nadzwyczaj inspirująco. Poczułem, że wreszcie nadeszła moja kolej. Porwałem gaśnicę i wyskoczyłem z szafy. Gwałtownym kopniakiem otworzyłem drzwi sali posiedzeń. Trochę mną zarzuciło i o mało co nie wywaliłem się jak długi. Flaszka po piwie wypadła mi z kieszeni i potoczyła się po podłodze.
- Ja wiem o co tu chodzi!!! - ryknąłem na całe gardło i dopiero wtedy zobaczyłem ich zdumione gęby. Przewodniczący siedział na podłodze przyciskając dłonie do serca. Władzio pochylał się nad nim bardzo zafrasowany, pozostali zastygli w rozmaitych fantastycznych pozycjach.
- Coś pan...
- Ludzie!
- Zostaw to!!
- Wariat!!!
Ale nie zwracałem na nich uwagi. W jakiś przedziwny sposób - niby w filmie - zniknęli nagle wszyscy z mego pola widzenia. W całości zajmowała je teraz czerwona plama gaśnicy. Skupiłem się tylko na niej. Nawet ich dzikie wrzaski dobiegały do mnie jakby z bardzo daleka. Wreszcie gaśnica zaczęła działać.
Niewiele pamiętam z tego, co działo się potem - gdy już oddalałem się stamtąd. Widziałem jakieś liczne postacie stojące na korytarzu, które gorliwie ustępowały mi się z drogi gdy szedłem. Potem zauważyłem, że wciąż jeszcze wymachuję gaśnicą, więc odrzuciłem ją na bok, a ona potoczyła się gdzieś dudniąc przeraźliwie. Pamiętam też, że myślałem sobie: "Flegmatyczny idiota czy nie, ale pomysły to miewam. I skutecznie je realizuję. Nie tak jak wy".