XIV Cracow Summer School of Cosmology

Impresje uczestnika

Marek Gierliński

Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul.Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND

(Otrzymano 18 września 1994, w wersji poprawionej 22 września 1994)

Streszczenie - W dniach od 29 sierpnia do 3 września 1994 roku w Łodzi odbyła się czternasta Krakowska Szkoła Kosmologiczna. Przebieg obrad i towarzyszących imprez relacjonuje nasz specjalny wysłannik Marek Gierliński.


1

Zgodnie z prastarą tradycją, sięgającą roku 1992, czternasta Krakowska Szkoła Kosmologiczna odbyła się w Łodzi. Łódź jest to miasto położone w strategicznym punkcie centralnej Polski, pomiędzy Kutnem i Koluszkami. Dzięki tak korzystnej lokalizacji można tam dotrzeć pociągiem z każdego punktu kraju, a nawet spoza jego granic. W zależności od kierunku przybycia, przyjezdnego wita stary i obskurny Dworzec Fabryczny albo supernowoczesny i błyszczący Dworzec Kaliski, gdzie nawet automaty telefoniczne mają swe numery. Z Krakowa do Łodzi można dotrzeć już po sześciu godzinach, z jedną zaledwie przesiadką (oczywiście w Koluszkach).

2

Osią miasta jest ulica Piotrkowska - jak twierdzą łodzianie - najdłuższa ulica w Europie. Od uczestników Szkoły, którzy z tejże Europy przyjechali usłyszałem, iż niemal każde miasto może się u nich poszczycić najdłuższą ulicą na kontynencie. Przechadzka Piotrkowską dostarcza wielu atrakcji: z początku jest to ładny, handlowy deptak, wyłożony elegancką, czerwoną kostką. Gdzieś w połowie ulicy elegancja się kończy i przechodzień wpada na głębokie wykopy ciągnące się wzdłuż i wszerz ulicy. Aby je przebyć, trzeba paręset metrów brnąć w piachu, wspinać się na strome klify, przeskakiwać z kamienia na kamień i jeszcze uważać na przejeżdżające samochody, które jakimś cudem tam docierają. Za tym wyrobiskiem czar pryska. Ten, kto cało przebył ów tor przeszkód, nie skręcił nogi i nie wpadł pod malucha, znajdzie się na starej, zniszczonej, peerelowskiej ulicy. Z asfaltu zieją szerokie rozpadliny, wokół kłębią się czarne od sadzy, odrapane domostwa, w głębi obskurnych podwórek bawią się brudne dzieci, pod nogami przebiegają chyżo wychudzone koty. Monotonię dziewiętnastowiecznego krajobrazu ożywiają nieliczne kolorowe plamy nowoczesnych sklepów - pionierów dwudziestowiecznej cywilizacji. W okolicy placu Wolności, jakiś czas po zmierzchu, zaczepia mnie banda wyrostków, żądając pieniędzy. Odpowiadam, że nie mam, co zresztą jest zgodne z prawdą. O dziwo, zostawiają mnie w spokoju. Czyżbym aż tak biednie wyglądał?

3

Przechadzających się ulicą Pomorską straszy zwaliste gmaszysko Instytutu Fizyki Uniwersytetu Łódzkiego, przywołujące atmosferę z filmów Szulkina. Z zewnątrz, zwłaszcza o zmierzchu, wygląda jak szare mydło cierpiące na słoniowaciznę, od środka zdumiewa ilością okien. Wszystkie korytarze, pasaże i przewiązki są obficie prześwietlone. Ściany składają się tam prawie wyłącznie z okien, osadzonych w źle dopasowanych aluminiowych framugach. Nie sprawiają wrażenia zbyt szczelnych - usiłuję sobie wyobrazić, co się tu dzieje zimą.

W takim właśnie miejscu odbywa się Szkoła. Pomarańczowe strzałki rozlepione na ścianach i oknach prowadzą mnie jak po sznurku od wejścia aż do monstrualnych rozmiarów napisu "Maszyna cyfrowa", wskazującego rezydencję doktora Tkaczyka - głównego organizatora imprezy. Nie opodal przyczaił się instytutowy bufet, wyglądający dokładnie tak, jak powinien wyglądać instytutowy bufet. Serwują tam herbatę Liptona. Bogacze oraz wykładowcy, którym koszta pokryła Szkoła mogą tam coś zjeść. Całodzienne wyżywienie to jedyne sto tysięcy złotych.

4

W oficjalnym zaproszeniu na Szkołę było napisane, że należy się opłata wpisowa w wysokości 60 USD, a dalej stało tak: "Członkowie Polskiego Towarzystwa Astronomicznego, Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii, Polskiego Towarzystwa Fizycznego mający opłacone składki na rok 1994 oraz studenci polskich uczelni mogą być zwolnieni z opłacenia wpisowego, jeżeli złożą umotywowane prośby". Ja żadnym członkiem nie jestem, tym bardziej nie mam składek, a zwłaszcza opłaconych, mimo to postanowiłem napisać "umotywowaną prośbę". Ponieważ organicznie nie znoszę wszelkich oficjalnych podań, machnąłem krótki tekścik w stylu Acta Brutusica, który widać wywarł odpowiednie wrażenie, bo z opłaty mnie zwolniono. Miało to zdarzenie i dalsze reperkusje. Gdy dotarłem do sekretariatu Szkoły celem zgłoszenia swego przybycia, spotkała mnie sympatyczna niespodzianka. Dwie niezmiernie miłe panie, gdy przedstawiłem się imieniem i nazwiskiem, przywitały mnie perlistym śmiechem: "Hi hi hi, to pan! poeta!". Ostatni epitet mam chyba traktować jako komplement.

5

Zakwaterowano nas w akademiku. Za swoich studenckich czasów w Krakowie mieszkałem w wielu różnych domach studenckich, ale na widok tego szczęka mi opadła. Składy (u nas, ze względu na ilość mieszkańców, zwane "dziesiątkami") są tutaj sześcioosobowe: dwa pokoje dwuosobowe i dwa jednoosobowe. Wszystko wokół lśni czystością i pachnie nowością. W pokojach zamiast odrapanych i rozpadających się szafek stoją eleganckie regały. Zamiast zgrzytających niemiłosiernie szpitalnych łóżek na sprężynach - wygodne tapczany. Okna o plastikowych ramach dają się, co niezwykłe, bez trudu otwierać i zamykać. W ubikacji i pod prysznicem gustowne kafelki.

Dopiero bliższy kontakt z tym cudem architektury mąci nieco pierwsze wrażenia. Jak napisałem, wszystko pachnie nowością. Najwyraźniej ów akademik dopiero co przeszedł kapitalny remont i rzeczywiście wszystko w nim jest jak spod igły. Wolę nie myśleć o tym, jak będą się prezentować śliczne regały po kilku latach studenckiej działalności. Precyzja wykonania też pozostawia dużo do życzenia: żadne drzwi nie są dopasowane do framugi. Wychodek jest tak ciasny, że usadowiwszy się wygodnie na muszli, osoby słusznych rozmiarów opierają się kolanami o jedną ścianę, a łokciami o dwie sąsiednie.

Na parterze wszystkie okna są zakratowane, kraty zaś zamknięte na solidne kłódki. Nie opodal okna, za szybką, wisi sobie kluczyk, którym można kłódkę otworzyć. W razie pożaru i konieczności ewakuowania się przez okno mieszkaniec pokoju powinien stłuc szybkę (o ile do tej pory sama nie pękła z gorąca), wyjąć kluczyk, otworzyć kłódkę i wydostać się na upragnioną wolność. Bliższe zapoznanie się z tym niezwykłym systemem ratowania życia budzi jednak moje poważne wątpliwości. Kłódki wiszą sobie ot tak, na wolnym powietrzu, nijak nie zabezpieczone przed deszczem i wilgocią. Kiedy naprawdę wybuchnie pożar, osaczony w płonącym pokoju student, samotnie lub z kolegą, weźmie udział w pozaolimpijskiej konkurencji pod tytułem "otwieranie zardzewiałej kłódki na czas", z intensywnym dopingiem w postaci żaru przypiekającego plecy. Jeżeli nie zdąży uciec w porę, wynalazca tego mądrego systemu będzie mógł podnieść w górę chorągiewkę i krzyknąć: "spalony!".

6

Żadna szanująca się konferencja czy szkoła nie może się obejść bez dwóch najistotniejszych punktów programu: wycieczki i wystawnego obiadu. W przypadku Szkoły Krakowskiej organizatorzy spisali się na medal. Wycieczka trafiła do Żelazowej Woli. Było to zapewne najbliższe atrakcyjne miejsce w pobliżu Łodzi. Na miejsce zawiozły nas dwa rozklekotane autobusy Pekaesu. Obejrzeliśmy dom, w którym urodził się ten słynny polski kompozytor o swojsko brzmiącym nazwisku Chopin (czytaj: Szopę), posłuchaliśmy nieco muzyki odtwarzanej z płyty, zjedli obiad i wrócili do Łodzi.

Wystawny obiad, czyli według programu Szkoły "gala dinner" odbył się w hotelu Savoy. Wtajemniczeni twierdzili, że jest to najdroższe i najbardziej luksusowe miejsce w Łodzi. Ponieważ na Szkołę przyjechałem prosto znad morza, gdzie spędzałem wakacje, nie miałem przy sobie stroju wieczorowego, stosownego na taką okazję. Zwykle nie biorę smokingu pod namiot. W luksusowe korytarze wszedłem więc tak, jak stałem: w wytartych i brudnych dżinsach, pogniecionej koszuli z krótkimi rękawami i rozpadających się sandałach "made in USSR", kupionych za grosze na targowisku od przyjaciół zza wschodniej granicy. Gdy tak odziany przechodziłem koło grupki wystrojonych kelnerów, usłyszałem za plecami zduszony szept: "ty, popatrz na tego, he he he". Nie ma to jak już na wejściu zrobić wrażenie.

Nie bardzo jestem w stanie stwierdzić, co nam podano. Niektóre potrawy były zbyt wyszukane, bym je mógł zidentyfikować. Jedyną łatwo rozpoznawalną rzeczą była wódka. Gdy tylko ktoś upił nieco zawartości swego kieliszka, natychmiast materializował się obok niego kelner z butelką i uzupełniał ubytek. Dzięki temu kieliszki były ciągle pełne a towarzystwo radosne. Atmosferę umilał pianista, który grał na przemian smętne i wesołe kawałki.

7

Lokalni miłośnicy astronomii zorganizowali nam zwiedzanie łódzkiego planetarium. Muszę przyznać, że po przepracowaniu kilkuset godzin we fromborskim planetarium uważałem się za obeznanego z aparaturą do wyświetlania sztucznego nieba. Jednak widok tego, co znajdowało się w siedzibie łódzkiego PTMA mocno mnie zadziwił i wzruszył do głębi. Sama kopuła planetarium jest stosunkowo niewielka - mieści się w niej zaledwie kilkanaście osób. Jednak największe kuriozum stanowi stojący pośrodku projektor. Został on zaprojektowany i w całości wykonany ręcznie, w domowych warunkach. Do jego konstrukcji użyto czajników, puszek po konserwach i innych przedmiotów, powszechnie nie podejrzewanych o jakiekolwiek związki z astronomią. Czajnikowa kula, obejmująca całą sferę niebieską, zaczepiona jest na bardzo przyzwoitym montażu, umożliwiającym ruch dzienny oraz ruch w szerokości geograficznej. Pasjonat, który zrobił to cacko, własnoręcznie wykłuł w folii aluminiowej ponad 6000 otworków. Folie te służą jako slajdy, wyświetlane na kopule przez system rzutników umieszczonych na kuli projektora. Każdy otworek to jedna gwiazda, zatem musi być nakłuty precyzyjnie we właściwym miejscu, odpowiadającym położeniu gwiazdy na niebie i na dodatek mieć właściwą średnicę, stosowną do jasności gwiazdy. Wydziobanie w ten sposób tysięcy dziurek wymaga iście benedyktyńskiej cierpliwości. Dzieło godne uznania.

8

Jak przystało na Krakowską Szkołę Kosmologiczną, tematyka wykładów była co najmniej niezwykła. Odbywały się one pod hasłem: "The Structure of Space and Time". Tytuł tyleż szumny, co pojemny. Okazało się bowiem, że z czasem i przestrzenią mamy do czynienia nie tylko w kosmologii, ale i w innych, bardzo odległych od astronomii dziedzinach życia.

Była więc kosmologia, astronomia, fizyka, biologia, medycyna, muzyka, sztuka, historia, teologia, mistyka i herezja. Brakło jakoś sportu, w którym czas i przestrzeń odgrywają ogromną przecież rolę. Ale i tak było fajnie. Wykłady i wykładowców, których wysłuchałem w ciągu pięciu dni, podzieliłbym z grubsza na sześć kategorii tematycznych.

8.1 Co tam widać, czyli obserwacje czasu i przestrzeni

Do pierwszej z nich należał niewątpliwie Piotr Flin z Krakowa, który pokazał nam bardzo ładne obrazki, na których galaktyki elegancko układały się w mury, ściany, bąble, pustki i Wielkiego Zielonego Człowieka. Bardzo mnie zainteresowało, skąd się to wszystko wzięło; niestety, w odpowiedzi usłyszałem "sam chciałbym wiedzieć skąd".

Jerzy Machalski, także z Krakowa, choć z nieco innej instytucji, przedstawiał rozmieszczenie różnych dziwnych obiektów na niebie. Pod koniec wykładu ponownie pojawił się obrazek, który bardzo mnie zaintrygował. Przedstawiał tak zwane "palce boże", czyli rozmieszczenie przestrzenne kwazarów na niebie. Na wykresie rektascencja-przesunięcie ku czerwieni [1] kwazary ułożyły się w pięć wyraźnych, radialnych struktur, biegnących od Ziemi gdzieś hen w Kosmos [2]. Niestety, znowu moja żądza sensacji nie została zaspokojona. Na pytanie z sali, dotyczące owego obrazka wykładowca wykręcił się efektami instrumentalnymi.

Kolejnym "kosmonautą" był zawzięty komunista Franco Giovanelli z Włoch. Swój wykład rozpoczął cytatami z Engelsa i Lenina. Zresztą przez cały czas trwania Szkoły w rozmowach prywatnych ostro atakował kapitalizm i agitował za socjalizmem, co w dzisiejszych czasach w Polsce jest - moim zdaniem - śmieszne. Ale może ów Włoch miał po prostu poczucie humoru. Po tych cytatach przeszedł do zwięzłego opisu wszystkich ważniejszych eksperymentów kosmicznych, od pierwszych rakiet balistycznych począwszy, aż po dalekosiężne plany badań dwudziestego pierwszego wieku (lądowanie na komecie). Tempo, w jakim przedstawiał kolejne transparencje było naprawdę imponujące. Przy okazji poznaliśmy wyznaczoną obserwacyjnie (na podstawie danych z ROSATa) nową, "dokładną" wartość stałej Hubble'a: 56 ? 5 km / s / Mpc.

Kolejny Włoch, Roberto Gallino, zaglądał raczej w czas, niźli w przestrzeń. Mówił między innymi o tym, jak ocenić wiek jakiegoś znaleziska na podstawie stosunków odpowiednich izotopów radioaktywnych. Dowiedzieliśmy się, na przykład, że nasza Galaktyka ma 12.5 ? 4 miliarda lat, a Całun Turyński powstał (z 95% ufnością) w latach 1260-1390.

8.2 Wytęż mózg, czyli nieco teorii

Po obserwatorach przyszedł czas na teoretyków. Leszek Sokołowski z Krakowa przekonywał nas intensywnie, że przestrzeń ma jedynie trzy wymiary, a jeżeli nawet są jakieś dodatkowe, to tak małe, że i tak ich nie widać. Przy okazji dowiedziałem się, co to właściwie jest ten wymiar. Muszę przyznać, że był to jeden z najlepiej przygotowanych i najciekawiej przedstawionych wykładów Szkoły.

Andrzej Fuliński, ponownie z Krakowa (niech żyje Stołeczno-Królewskie Miasto!), mówił o strzałce czasu z punktu widzenia termodynamiki. Nauczał, że termodynamika jest niezgodna z mechaniką, w której strzałka czasu jakoś się nie chce pojawiać.

8.3 Odpręż się, czyli coś dla ducha

Gdy teoretycy wycisnęli z nas ostatnie poty, do dzieła przystąpili artyści. Jeszcze przed wejściem na salę wykładową mieliśmy okazję podziwiać obrazy Bogusława Karaska z cyklu "Struktura przestrzeni i czasu". Moim zdaniem kiczowate.

Z ciekawym wykładem wystąpił Clemens von Gleich z Holandii. Mówił o tempie (i czasie) w muzyce. Przedstawił dość ciekawą hipotezę: otóż Beethoven (i nie tylko on) mógł inaczej zliczać wychylenia metronomu, niż to robimy dzisiaj. Zamiast odliczać przy każdym wychyleniu w lewo i w prawo (tik-tak-tik-tak-tik-tak), mógł zaliczać takt metronomu dopiero po całym okresie (tik-.-tik-.tik). Rezultatem takiej interpretacji będzie dwa razy wolniejsze tempo wykonywania utworu! Jest to o tyle dziwne, że ostatnio rysuje się tendencja do znacznie szybszego wykonywania muzyki z tego okresu. Dla przykładu, John Eliot Gardiner w swoim najnowszym nagraniu "Dziewiątki" w ostatniej części bierze tempo dwa razy. większe. Przekonuje przy tym, że w partyturze był po prostu błąd przy oznaczeniu tempa: zamiast ćwierćnuty z kropką powinna być półnuta z kropką. No to jak w końcu grać?

W ostatnim dniu Szkoły pojawili się dwaj muzycy ze Szwajcarii, Wim Viersen (były Niemiec) i Christian Ginat (były Anglik). Na pytanie, czy łatwo zostać Szwajcarem, odparli, że owszem, tylko trzeba za to zapłacić. Mówili o znaczeniu czasu i przestrzeni w muzyce, grając jednocześnie na skrzypcach i altówce. Wieczorem dali przepiękny koncert w salach Muzeum Miejskiego. Czy ktoś mi pokaże inną konferencję astronomiczną, gdzie specjalnie dla uczestników przygotowuje się koncert muzyki kameralnej?

Bardzo interesująco zapowiadał się wykład Konrada Rudnickiego z Krakowa o ujmowaniu czasu w malarstwie, któremu miał towarzyszyć znakomity polski artysta Jerzy Nowosielski, ilustrując słowa rysunkami na tablicy. Niestety, Nowosielski z przyczyn zdrowotnych nie dojechał, więc wykład robiony był "na sucho", przez co sporo stracił.

8.4 Homo sum, czyli nauka o człowieku

Człowiek ulega wpływowi czasu równie silnie, jak otaczający go świat. Uświadomiła nam to Jolanta Zawilska, która przedstawiła fascynującą opowieść o melatoninie. Nie wtajemniczonym wyjaśniam, że jest to substancja, pełniąca rolę zegara i kalendarza w naszym organizmie. Jej poziom waha się w rytmie dobowym i rocznym, skłaniając nas do pójścia do łóżka na noc, a niedźwiedzie do zaszycia się w barłogu na całą zimę. Najciekawsze rzeczy dzieją się przy zaburzeniu dziennego rytmu światła i ciemności, na przykład po przeniesieniu się odrzutowcem do innej strefy czasowej. Bywalcy konferencji naukowych znają to jako syndrom jet lag. Teraz mogą już przestać się winić za to, że śpią na prelekcjach kolegów.

Rudolf Klimek reprezentował na Szkole Kosmologicznej brać ginekologiczną (sic!). Opowiadał nam, jak to na podstawie obserwacji różnych parametrów płodu można przewidzieć czas rozwiązania z dokładnością do dni, a nie - jak dotąd - tygodni. Przy okazji dowiedziałem się, że średni czas trwania ciąży wynosi 266 dni.

Przesympatyczny Michael Friedjung, francuski Anglik pochodzenia austriackiego, opowiadał o tym, że w fizyce brak "ludzkiego" odczucia upływu czasu, brak podziału na przeszłość, która minęła, bieżącą teraźniejszość i przyszłość, którą własnym aktywnym działaniem możemy kształtować.

8.5 Sądzę, że wątpię, czyli nieco herezji

W końcu przyszedł czas na sceptyków, czyli tych, którzy szukają dziury w całym i solidnym (?) gmachu współczesnej fizyki. Konrad Rudnicki pokrótce przedstawił kilka efektów obserwacyjnych, o których "standardowy" kosmolog wolałby jak najszybciej zapomnieć. Najbardziej uderzył mnie przykład układu podwójnego gwiazd, dla którego analiza przesunięć ku czerwieni niezbicie wykazuje, że każdy składnik obiega inne centrum masy, poruszające się z inną prędkością. Skutkiem tego układ powinien rozpaść się niezwłocznie, tymczasem obie gwiazdki bezczelnie okrążają się, kpiąc w żywe oczy z tych, którzy w przesunięciu ku czerwieni widzą efekt Dopplera.

Franco Selleri najwyraźniej nie lubi Szczególnej Teorii Względności. Wykazał w niej wiele braków i zaproponował w zamian teorię Tangherliniego, całkowicie równoważną, w której jeden z układów inercjalnych jest wyróżniony (spoczywający), a prędkość światła nie jest stała. Ponoć mimo to wszystko się zgadza.

Z kolejnego wykładu niewiele zrozumiałem, gdyż po angielsku mówił Anglik - David Roscoe. Dotarło do mnie jedynie tyle, że grzebiąc gdzieś w podstawach teorii grawitacji człowiek ów otrzymał na końcu czarną dziurę bez osobliwości. Ładną, czarną z horyzontem tam gdzie trzeba, lecz bez osobliwości. Osobliwe, nie?

8.6 Wykłady kompletnie niezrozumiałe

Wykłady, na których większość słuchaczy wyłącza się już po dziesięciu minutach i nie ma bladego pojęcia, o czym mowa, są nieodłącznym elementem każdej szkoły czy konferencji. Przez wrodzoną grzeczność pominę je milczeniem.

9

Na koniec nastąpiły wylewne pożegnania, uściski dłoni i ukłony, którym towarzyszyły słowa: "see you next time, on the next School". Oby.


Przypisy

[1] Nie wtajemniczonym wyjaśniam, że chodzi o zwykły redszift.

[2] Oczywiście pod warunkiem, że zinterpretujemy przesunięcie ku czerwieni jako wynikające z efektu Dopplera.