Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul.Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND
(Otrzymano 22 września 1994, w wersji poprawionej 4 października 1994)
Od Redakcji: Absolwenci co bardziej oświeconych liceów ogólnokształcących, którym pracowicie zakładano solidny i obcisły "kaganiec oświaty" (jak to zwykł określać wieszcz Słowacki), pamiętają zapewne, że Kazimierz Przerwa-Tetmajer był z końcem ubiegłego stulecia najpopularniejszym z polskich twórców. Niezapomniany Poeta z "Wesela" Wyspiańskiego, autor nader śmiałych (oczywiście, jak na owe czasy) erotyków, a także piewca podhalańskiego folkloru i gwary góralskiej. (Przypomnę tu, że obydwa te elementy jego twórczości spotkały się razem w popularnym wierszu:
Cy jo hłopok ni młody?
cy jo ni mom urody?
Siwe ocka, carne brwi,
pójdze dziewce, bo mie mgli!)
A jednak los okrutnie obszedł się z popularnym poetą. Autorytatywni historycy literatury ostatecznie wyżej ocenili dorobek Kasprowicza i Wyspiańskiego oraz całej plejady dziewiętnastowiecznych poetów francuskich. Śmiałe erotyki Tetmajera zbladły wobec późniejszych wyczynów innych literatów; skończyła się też moda na ckliwe opisy przyrody. Wreszcie sam poeta świadomie zerwał więź ze swymi czytelnikami pisząc w zakończeniu jednego ze swych ostatnich tomów wierszy (1914):
Był czas, żeśmy się rozumieli,
ten czas przeminął i nie wróci,
a dziś mnie z wami wszystko dzieli, [...]
Ćwierć wieku po tym - jak się okazało nieodwracalnym - rozstaniu, Tetmajer pozostał już tylko zamkniętym rozdziałem polskiej poezji. On, niegdyś ulubieniec salonów, a teraz ponury i zaniedbany starzec, dręczony chorobą oraz manią prześladowczą umiera w zapomnieniu w Warszawie, w roku 1940. Trzeba przyznać, że z całą pewnością nie było to miejsce sprzyjające spokojnemu czytaniu zapomnianych wierszy. Rodacy Schillera i Goethego intensywnie demonstrowali tam wówczas swą niewątpliwie nowoczesną technikę wojskową.
Mimo wszystko jednak próbę bezlitosnego czasu przetrzymał znakomity, pisany prozą zbiór tekstów Tetmajera "Na Skalnym Podhalu". Tak się złożyło, że niżej podpisany, szperając w czasie ostatnich wakacji w starych archiwach, natknął się na dwa znakomite teksty, które to pierwszy wydawca książki opatrzył kuriozalnym dopiskiem "niezbyt zrozumiałe - nie drukować". Humor, afirmacja życia i urok podhalańskiej mowy są tam oczywiste. Czytelników proszę o ewentualne znalezienie oraz wskazanie mi wspomnianej "niezrozumiałości". [K. Maślanka]
Béło dwok uconych hłopów-dochtorów i mieskali przy drodze, jedén z jednéj strony, a drugi z drugiéj. Ten, co béł na prawo, to sie nazywał Kuba, a ten na lawo Wawrzek.
A to béło przy wsi, kajsi koło Zakamyca.
Ci hłopi mieli gabinety koło drogi, proci sobie. Kie na wiesne granty naukowe prziznawali, to abo jednemu komisyja urwała, a drugiemu przicyniła, abo temu zaś urwała, a hańtemu darowała.
Miał każdy z tyk dwok dochtorów po świentym z drzewa wyrzezanym: Kuba miał świentego Jantoniego, a Wawrzek świentego Jacentego.
Kie komisyja we Warsawie się naradzała, to sie oba modlowali. Kuba pytał: He, świenty Jantoni, urwijze tys Wawrzkowi grantu, a mnie przicyń!. a Wawrzek zaś wołał: świenty Jacku, ślicny, piékny, kieby tys Kubowi grantu ubyło, a mnie przyrosło.
He, cos, prziseł taki rok, co to komisyja miała po powrocie z Hameryki dobry humor i jak se juz nolepse sami rozdzielili, wtedy z ohłapków, co zostały i Kubowi, i Wawrzkowi po małym grancie darowali.
Idzie Kuba ku świentemu Jantoniemu, co na półce stał: Je cos to robis?!.
A Wawrzek to samo we swoim gabinecie.
Pośli po rade, oba wraz, do starego docenta-pustelnika, co w lesie nieobdalno mieskał u Kamedułów.
Pustelnik-docent pokiwał głowom i pada im:
- Moji ślicni piékni, świeńci tys musom uwazować, coby do kłopotu z Warsawą nie prziśli. Jedni drugim na despet nie fcom zrobić. Hébaby musieli świenci do stolicy sie przenieść i pogadoć z tymi głuptakami, coby sprawiedliwie granty dzielili.
- Hy - pada Kuba - to nietrudno. Jest hań express ze samego rana.
- No to ig hań wywieźmy - pada Wawrzek. Nawet im bedzie weseléj, bo bedom wroz.
Wywieźli tyk świentyk i postawili wedle urzędu we Warsawie, pod daskiem, coby na nig nie lało.
- No i jako béło?
Jako béło? Sprawiedliwie komisyja dzieliła: zakiel Kuba i Wawrzek sie obejrzeli, kozdemu po równości przisło pismo, co juz nigdy żadnych grantów dla nig nie bedzie.
- No wicie! Co świenty rozum, to świenty!
- Zyjdyć to! Nie biadkał jus zoden, ba se przikwalali, jako im ten pustelnik-docent dobrze poradziéł. A potem wroz sie zabrali do ucciwej roboty i casu wiencéj na gupoty nie tracili.
Żyli sobie w jednej wsi gazdowie bardzo bogaci. Mieli coś ze czterdzieści morgów, cztery krowy, a za gnojowiskiem, w starej oborze, mały ale nie najgorszy instytut naukowy. To właśnie martwiło ich bardzo: chcieliby dla tego instytutu jakiegoś strasznie dobrego dyrektora, co to by nim sprawnie pokierował, a zatrudnionych tam leniwych magistrów-parobków do produkowania twardych wyników skutecznie zmusił.
Ale wybór był trudny, bo się rozmaite profesory i docenty pchały jeden przez drugiego, a każdy swoje cnoty przedstawiał.
Aż raz powiada baba do chłopa:
- Wiés, Wojtek, tak nie zrobimy nic. Nie poznas cłowieka, ino wtedéj, kie nie wié, ze na niego patrzis. Oblec sie za studenta-dziada i pomiendzy hałupy idź - wtory cie profesór nolepi obdarzy, tyn bedzie derechtorem nasego instytutu. Bedzie nolepsy.
Zwidziało się to chłopu, ta babska rada. Wdział starą czuchę, łatane portki, wziął na plecy torbę, w rękę kij i poszedł. Rzekomo student.
Idzie pomiędzy chałupy, chodził cały dzień, wrócił wieczorem i siada na ławie zmartwiony, a gębę miał z jednej strony spuchniętą.
- No coz! - pyta się go baba. - Wtoryz ci się na derechtora udał?
- He - powiada chłop - obiór trudny. Zasełek ku piérsemu: dał mi swoje ostatnie portki, zasełek ku drugiemu: dał mi swój nowy preprint i jesce całków na trogę mi nalicył, zasełek ku trzeciemu - pokazał mi swój nowy kumputer - cos teroz wiés? Jeden scodry, drugi mądry, trzeci wésoły - syćkie dobre.
- Hy - mruknęła baba. Iści, ze obiór trudny... Ale cos ci to, co mas gębe spuchnionom?
- E to nic, ani gwary nie warce. Zasełek ku scwortemu, dał mi w pysk - powiada chłop.
A baba jak nie skoczy z ławy, jak nie krzyknie:
- E głuptaku jeden! Nie gados nic? I jesce medétujes?! Jedy to tak, jakby ci sam Pon Jezus Przenajświentsy z nieba palcem pokazał!