Zboczeniec

Stubur Elfis Catimodes
Castellum Petra, 711 Via Aquilae, Vocarica 42430, ILOPONA

(Otrzymano 17 kwietnia 1994, w wersji poprawionej 4 maja 1994)


Chudy, szpakowaty mężczyzna ubrany był w niemodną, szarą marynarkę w drobną kratkę, nie pasujące do niej zupełnie ciemne spodnie i mocno wybrudzone adidasy. Rzucił ukradkowe spojrzenie wzdłuż korytarza pełnego udręczonych oczekiwaniem pacjentów. Wcisnął trwożliwie głowę między szpiczaste ramiona, wyciągnął niepewnie kościsty palec, przypominający sękatą gałąź i zastukał do drzwi gabinetu. Na plakietce umieszczonej elegancko za szybką pyszniło się trzydziestopunktową czcionką tylko jedno nazwisko - Józef Turpicki - przyozdobione całym szeregiem tytułów należnych tej czcigodnej osobistości, w rodzaju "lek. n. med. spec. psych.", skromnie wydrukowanych petitem. Chudzielec przekrzywił głowę, nasłuchując jakiegoś odzewu ze środka i zastanawiając się, czy przypadkiem nie zniknie on w hałasie, wypełniającym przychodnię. Pacjenci oczekujący swojej kolejki wytwarzali nieustanny gwar, tłumiący ich własne lęki - duszne powietrze przychodni pełne było szeptów, stłumionych rozmów, szurania nóg, szelestu płaszczy i gazet. Siostra w białym kitlu wykrzykiwała przez całą długość korytarza czyjeś nazwisko. Z sąsiedniego gabinetu dobiegał świst szybkoobrotowej wiertarki, wgryzającej się głęboko w zęby jakiegoś nieszczęśnika. Ten ostatni dźwięk sprawił, że mężczyzna poczuł, jak zastępy zimnych mrówek przemaszerowały mu po plecach.

Jego kondycja psychiczna nie była w tej właśnie chwili najlepsza. Od kilku już lat przekonywał się usilnie o konieczności wizyty u psychiatry, lecz coraz to nowe preteksty skłaniały go do odkładania jej w bliżej nieokreśloną przyszłość. Nieraz, gdy walczył z kolejną, bezsenną nocą, miotając się w zmiętej pościeli, przysięgał sobie na wszystkie świętości (nawet na futro swojego kota), że moment ten musi nastąpić jutro. Właśnie jutro i już. Jako, że rozważania te snuł długo po północy, nad ranem nie potrzebował wiele, by przekonać się, że jutro będzie dopiero jutro, a teraz jest dzisiaj. Gdy wreszcie po wielu takich zmaganiach, gnębiony sumieniem zdołał dotrzeć do drzwi gabinetu, jazgot dentystycznej wiertarki bynajmniej nie poprawił mu humoru. Raczej przypomniał o kolejnej, nieprzyjemnej powinności, odkładanej miesiącami na niekończące się jutro.

Ale w końcu zdobył się na ten heroiczny czyn i zapukał do drzwi. Gdy po chwili nie usłyszał żadnego wezwania, serce podskoczyło mu w piersi i poczuł coś na kształt nieopisanej ulgi. No i proszę - pomyślał - okazało się to być bardzo proste. Nikt nie odpowiada, więc doktor gdzieś sobie poszedł, a ja oczywiście nie mam czasu, by sterczeć tutaj i czekać na jego powrót. O, nie! Zdecydowanie nie mam czasu! Muszę wracać do domu. - Wyobraził sobie miękki fotel, za który wywalił kiedyś kupę forsy, aby dopełnić mieszczańskiego wyglądu mieszkania. Zagłębi się w tym fotelu, nogi wyciągnie na krześle, włączy telewizor i sącząc schłodzonego "Żywca" obejrzy kolejny odcinek "Dynastii". Sumienie będzie miał czyste - w końcu próbował, a że nikogo nie było. Nic straconego. Przyjdzie tu jutro. Albo kiedyś.

Widząc już wygodny fotel i oszronioną szklanicę obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku schodów, chcąc jak najszybciej oddalić się z tego nieciekawego miejsca.

- Proszę! - szorstki, pełen wewnętrznej siły i jakby starczego dostojeństwa głos zatrzymał go w pół kroku. Sielankowa wizja w mgnieniu oka legła w gruzach. Miękki fotel, zimne piwo i kolorowy telewizor uleciały gdzieś w przestrzeń, pozostawiając go na środku aseptycznego, szpitalnego korytarza. Zbawcze schody zdawały się być bardzo blisko i przez moment rozważał, czy usłyszeć wezwanie, czy też uznać je za złudzenie (tak w końcu łatwe w pełnym rozmaitych dźwięków korytarzu) i na tym zakończyć wizytę.

- Proszę! - ponowne wezwanie rozległo się nieco bardziej natarczywie, z lekką nutką zniecierpliwienia i jakby wyrozumiałego pobłażania, rozwiewając wszelkie wątpliwości niedoszłego pacjenta. Teraz już odejść nie mógł. Odwrót w takiej chwili oznaczałby sromotną porażkę i rejteradę wobec resztek godności osobistej. Wiedział, że znowu nastałyby długie wieczory samotnych rozliczeń i potyczek z sumieniem, które koniec końców i tak by zwyciężyło, utwierdzając go w coraz silniejszym poglądzie o własnej nikczemności. Zbierając resztki odwagi, z bijącym sercem nacisnął klamkę.


Gabinet był skromny, rzec by raczej można - ascetyczny. Ściany niedbale pociągnięte zieloną farbą olejną, na wpół zasunięta roleta w niezbyt czystym oknie, w kącie prosta leżanka. Środek pomieszczenia zajmowało nieduże, metalowe biurko. Ktoś ustawił je tak, by wypełniało możliwie najwięcej przestrzeni w niewielkim gabinecie, stanowiąc jego centralny punkt. Powycierany aż do błyszczącego metalu blat zajmował stos szarych, papierowych teczek opatrzonych nazwiskami pacjentów, pęknięty magnetofon sklejony brudną, przezroczystą taśmą i niewielki notes w czarnej oprawie. Dla pacjentów przeznaczony był odrapany, drewniany zydel, niegdyś pomalowany na biało.

Za biurkiem, na równie zaniedbanym krześle, siedział niemłody mężczyzna w białym, szpitalnym kitlu. Nieliczne, siwe włosy okalały łysą czaszkę na kształt aureoli, unoszącej się w powietrzu wśród ukośnie padających promieni słońca. Jego wzrok przenikliwy, jednocześnie pełen prostodusznej dobroci, emanował spokojem człowieka, który wygrał już swoją bitwę z życiem. Wypukły podbródek przykryty od góry gęstym, siwym wąsem nadawał postaci jakiegoś dostojeństwa. Chudzielec pomyślał, że tak mógłby wyglądać stary i sprawiedliwy sędzia, strzegący porządku w małym miasteczku gdzieś na Dzikim Zachodzie. Więc tak wygląda doktor Turpicki. Chyba niegroźnie. Cóż, jak na początek, nieźle.

- Proszę, niech pan usiądzie - Turpicki wskazał na zydel. Gdy pacjent dyskretnie zamykał drzwi i ostrożnie lokował się na brzeżku stołka, lekarz przyjrzał mu się uważnie. No, stary koniu, co możesz powiedzieć o tym przypadku? Chudy, porusza się nerwowo, unika patrzenia prosto w oczy. Długie, kościste palce, z którymi nie wie co zrobić. Zaraz zacznie je zaplatać, albo, co gorsza, zacznie bębnić w stół. No nie, tego nie zrobi - celowo odsunąłem krzesło. Poza tym długo nie odpowiadał na wezwanie zza drzwi. Nieśmiały. To co to jest? Pewnie jakaś nerwica. Wegetatywna? Kto go tam wie. Może nerwowość jest objawem wtórnym. Psychoza? Eeee tam. Wiedząc, że pewnie i tak się myli, zaprzestał stawiania diagnozy w ciemno.

- Nazwisko? -zapytał.

- Piątek.

Podczas gdy lekarz przewracał papiery w poszukiwaniu odpowiedniej teczki, mężczyzna wbił wzrok w czubki własnych butów i zaczął nerwowo przebierać palcami. Teraz zapyta mnie o imię - pomyślał. - Jak na cholernej policji.

- Alojzy?

- Tak - niemal bezgłośnie odparł Piątek. Mimo, że lekarz sprawił na nim wrażenie dobrotliwego dziadka, perspektywa spowiedzi temu mechanikowi dusz sparaliżowała go nagle. O co teraz zapyta? - pomyślał nerwowo - pewnie: co panu dolega.

Lekarz wyciągnął z teczki czysty formularz, wpisał do niego datę i spojrzał na pacjenta.

- W czym mogę panu pomóc?

- Mam problem - wyznał Piątek.

- Jestem tu od tego, by pomóc go panu rozwiązać - pocieszył go lekarz. - Najpierw musi mi pan jednak powiedzieć, na czym ten problem polega.

- Ja. - Piątek zaczerwienił się po uszy. No, do licha! Raz kozie śmierć! - Ja jestem zboczeńcem.

No to chyba wyjaśnia sprawę - pomyślał doktor Turpicki. - Kompleks z dzieciństwa. Pewnie podglądał mamusię i tatusia jak to robili. A teraz na pewno jest starym kawalerem, no i ma problemy. Taaak: chudy, nerwowy, kościsty, no i nie ma obrączki. Ile to on ma lat - zerknął pośpiesznie do karty - aha, czterdzieści pięć. Na pewno stary kawaler. Ciekawe co on takiego narobił, że aż odważył się przyjść tutaj. Tacy jak on niełatwo się na to decydują. Ale powoli. Najpierw trzeba nawiązać kontakt z pacjentem.

- Ocenę pańskiego stanu psychicznego proszę pozostawić mnie. Niech pan sobie z góry niczego nie wmawia. Proszę teraz opowiedzieć po kolei, co się dzieje. - Podczas gdy pacjent zastanawiał się nad odpowiedzią doktor dyskretnie uruchomił magnetofon.

- Od czego by tu. - Piątek poruszył się niecierpliwie na zydlu, ani przez moment nie przestając obserwować swoich butów - no więc to się zaczęło już w dzieciństwie.

Turpicki kiwnął ze zrozumieniem głową. Tak rozpoczynała swoje wyznanie większość z jego pacjentów. "Już jako mały chłopiec zacząłem wbijać sobie szpilki pod paznokcie, a teraz, gdy przeszedłem na emeryturę nie ma mi kto kupować szpilek" albo "już w dzieciństwie zjadałem karaluchy, tatuś mi mówił, że mają bardzo dużo białka, a teraz żona nie chce jeść ze mną kolacji". Kiedy był młodszy, w takich wypadkach cisnęło mu się na usta pytanie: "I czemu dopiero teraz z tym przychodzisz, palancie?" Dzisiaj wiedział już, że niektórzy z pacjentów potrzebowali wielu ciężkich lat, by dojrzeć do wizyty u psychiatry. W takiej chwili nie wolno było uczynić żadnego błędnego kroku, który by spłoszył dostatecznie już wystraszonego człowieka.


Piątek zaczerpnął głęboko powietrza, wyprostował się sztywno na krawędzi zydla i zaczął swoją opowieść.

- Miałem wtedy trzynaście, może czternaście lat. Pamiętam to, jakby się wydarzyło wczoraj. Tego wieczora rodzice wyszli do kina, zostawiając mnie w domu samego. Wiedziałem, że mam co najmniej dwie godziny bezkarnej władzy w całym mieszkaniu. Aż pałałem żądzą zrobienia czegoś zakazanego, czegoś, na co rodzice nigdy by mi nie pozwolili. Nasz kot przezornie schował się pod wannę, więc nie mogłem na nim rozładować swej energii. Poszedłem więc do pokoju rodziców i zacząłem grzebać w ich rzeczach - wie pan jak to dzieci uwielbiają.

Doktor ponownie skinął głową. Tym razem dokładnie wiedział o czym mówi pacjent. I to bynajmniej nie z praktyki zawodowej. Jego własne doświadczenia w tym względzie były bardzo bogate. Czasem zastanawiał się, czy właśnie nie z tego powodu został psychiatrą. Zawsze lubił odgrzebywać to, co ukryte. Kiedyś chciał zostać archeologiem, ale mu przeszło, gdy pojechał z rodzicami do Egiptu i przez dwa tygodnie smażył się w promieniach niemiłosiernie palącego słońca.

- W bieliźniarce nie znalazłem niczego nowego - ciągnął dalej Piątek - oprócz schowanych w skarpecie oszczędności na czarną godzinę, o których wiedziałem już od dawna. Przekopywanie się przez stosy papierów, wypełniających sekretarzyk także nie przyniosło żadnych odkryć. W końcu wytaszczyłem składaną drabinę, schowaną za szafą i zabrałem się do półek z książkami. Gdy przeglądałem najwyższą, tuż pod samym sufitem, natrafiłem na coś niezwykłego. W głębi, za rzędami równo poukładanych woluminów, leżała oprawiona w karton szara, niepozorna książeczka. Była mocno zakurzona - widać, że rodzice nie zaglądali do niej od wieków. Otrzepałem ostrożnie znalezisko z kurzu, schowałem drabinę i otwarłem pożółkłe kartki.

Piątek wyraźnie się speszył. Rzucił doktorowi krótkie spojrzenie, po czym wrócił do kontemplowania butów. Przełknął nerwowo ślinę i zabębnił palcami po krawędzi zydelka. A jednak bębni, sukinsyn - pomyślał doktor zachowując kamienny wyraz twarzy. - Zdolna bestia, żeby to robić siedząc na tak małym zydelku. Jest wykręcony w tak karkołomnej pozycji, że aż nie chce się wierzyć. Będę musiał zamówić jakieś miękkie krzesełko, to mi wreszcie przestaną bębnić. Nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy Turpicki nerwowo zastukał palcami w swój czarny notesik.

- Musi pan wiedzieć, że byłem wtedy jeszcze zupełnie niewinnym chłopcem i mało co wiedziałem o tych rzeczach. Kiedy więc zobaczyłem to, co było w środku książeczki, coś się we mnie zagotowało. Pamiętam, że stałem tak na środku pokoju, z wypiekami na twarzy, chłonąc zawartość książki. Drżącymi palcami przewracałem kartki, kurz wiercił mnie w nosie i co chwila kichałem, lecz nie zwracałem na to najmniejszej uwagi. Zupełnie straciłem poczucie czasu, podniecony tajemną zawartością książeczki. Musiały minąć chyba całe godziny, gdyż nagle usłyszałem zgrzyt klucza obracanego w zamku - to wracali rodzice. Wtedy w ułamku sekundy wyobraziłem sobie, co by się ze mną stało, gdyby mnie tak zastali po środku ich pokoju, z TYM w ręku. Wszedłby tata i zapytał: "A ty co tutaj robisz?" A ja stałbym jak skamieniały, płonący ze wstydu i nie mógłbym wyjąkać choćby słowa usprawiedliwienia. Gdyż TO nie miałoby żadnego usprawiedliwienia. To. byłoby niewyobrażalnie. - Piątek zawahał się szukając odpowiedniego słowa - sprośne - dodał w końcu szeptem.

- W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że nie zdołam przyciągnąć drabiny, włożyć książki z powrotem na półkę, zejść na dół i schować drabiny za szafę. Drzwi do mieszkania już się otwierały. Momentalnie rzuciłem się do mojego pokoju, z książeczką w ręku, w ostatniej chwili gasząc światło w pokoju rodziców. Pobiłem wtedy chyba wszystkie rekordy prędkości poruszania się po mieszkaniu z osiągnięciami naszego kota włącznie. Książeczkę natychmiast schowałem do szuflady i padłem na łóżko, udając, że czytam. coś normalnego - "Robinsona Cruzoe" albo "Wyspę skarbów" - już nie pamiętam. Cały się trząsłem: dostałem niemal drgawek. Na szczęście była wtedy zima i rodzice dość długo rozbierali się w przedpokoju, zanim mama weszła do mojego pokoju, by zapytać co porabiam. Nieco się już uspokoiłem i rodzice niczego nie zauważyli. Potem opadł mnie strach, że ojciec sięgnie do najwyższej półki i sprawdzi, czy książeczka jest na miejscu. Długo nie mogłem tego wieczora zasnąć, rozważając tę ewentualność. Wiem, że to głupie - w końcu tata nie zaglądał tam przez wiele lat, jednak na złodzieju czapka gore. Następnego dnia potajemnie włożyłem książeczkę na miejsce, ale sumienie dręczyło mnie jeszcze przez wiele tygodni. Sądzę. sądzę, że właśnie wtedy straciłem niewinność. I tak to się zaczęło.


Zapadło milczenie. Doktor zanotował coś sobie w karcie choroby i nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy zapytał:

- A co było w tej książeczce?

- Jak to co? Nie powiedziałem panu? Całki!

- Co proszę? - doktora na moment opuścił zawodowy spokój. Tego, do cholery, nie oczekiwał. Świerszczyki, sprośne obrazki i inne pornosy u tatusia na półce to rutynowa normalka, ale całki? O czym on u licha mówi? Po chwili jednak się opanował. Wieloletnia praktyka nauczyła go, że nie należy się absolutnie niczemu dziwić. - Jakie całki?

- Noo. policzalne. To były takie podręczne tablice całek.

- I te całki tak pana zafascynowały - stwierdził raczej niż zapytał Turpicki.

- To takie dziwne?

- Ależ skąd. Proszę mówić dalej. Czy to był pański pierwszy kontakt z. całkami?

- Tak. Nigdy ich przedtem na oczy nie widziałem. Oczywiście nic wtedy z tego nie zrozumiałem. Mówiłem już panu, że byłem jeszcze całkiem małym chłopcem. O tych rzeczach miałem się dowiedzieć dopiero znacznie później. Ale wtedy po raz pierwszy zobaczyłem całki. I to mnie bardzo. podnieciło. Nie wiedziałem o co w tym wszystkim chodzi, ale gdzieś podskórnie czułem, że jest to bardzo ekscytujące. Już same obrazki całek - te robaczki - wyzwalały we mnie najdziksze instynkty. Wtedy, po tym wydarzeniu z tablicami, zdarzało mi się, że wieczorem, gdy już kładłem się spać, potajemnie rysowałem sobie w łóżku całki. Nie liczyłem, broń Boże, byłem jeszcze na to za mały! - Piątek uniósł ręce w obronnym geście w rodzaju: troszeczkę zboczony to może i jestem, ale aż takim zwyrodnialcem to nie! - Po prostu rysowałem to, co zapamiętałem z książeczki. Zapalałem latarkę i chowałem się pod kołdrę, żeby rodzice nie widzieli. Brałem kartkę papieru, ołówek i rysowałem. Potem bardzo dokładnie zamalowywałem te całki, żeby nie można ich było rozpoznać. Czasem niszczyłem kartki, drąc je na drobniutkie kawałki, jednak kiedyś mama zapytała mnie, co to za śmieci wyrzucam do wiadra i więcej już tego nie robiłem.

- Czy rozmawiał pan o tym ze swoimi kolegami? Zwierzał się pan im?

- Nie. Za bardzo się wstydziłem. Tylko raz, kiedy kolega przyniósł do szkoły "Playboya" i oglądaliśmy go pod schodami, powiedziałem, że mam coś znacznie lepszego. Ale oni nie uwierzyli - byłem zbyt grzecznym chłopcem, żeby mieć takie rzeczy.

- Co było dalej?

- Na jakiś czas jakby zapomniałem o tej sprawie. Czasem nachodziła mnie chęć pocałkowania, ale przekonywałem się, że nie powinienem robić takich rzeczy. Jednak, wie pan doskonale, człowiek dojrzewa i zaczyna mieć różne potrzeby. Gdzieś w ósmej klasie całki zaczęły mnie dręczyć ponownie. Książeczkę - te tablice - znałem już gruntownie, oglądałem ją potem nieraz i nigdy nie zostałem na tym przyłapany. Wiele całek znałem na pamięć, lecz jeszcze nie rozumiałem ich znaczenia. Nie wiedziałem, skąd się biorą, rozumie pan. Czułem, że już najwyższy czas, by się czegoś dowiedzieć na ten temat. Nie śmiałem pytać rodziców. Mój najlepszy przyjaciel tylko oczy wybałuszył, gdy poruszyłem ten temat. Patrzył na mnie jak na wariata. Próbowałem zagadnąć starszych kolegów, ale tylko mnie wyśmiali - machnął ręką z rezygnacją. - W końcu stało się najgorsze. Ukradłem Leję.


Przerwał opowieść z bólem wspominając czasy dzieciństwa. Turpicki zerknął nieznacznie na magnetofon, upewniając się, że kaseta równo się kręci. Wyczekał jeszcze moment, po czym zdecydował się zachęcić pacjenta do dalszych zwierzeń.

- Mówi pan o książce?

- Tak. "Rachunek różniczkowy i całkowy", zna to pan? Więc ją właśnie ukradłem. Siedziałem wtedy w bibliotece jako pomocnik, za karę. Mieliśmy właśnie okienko i koledzy grali w nogę na boisku, a mnie pani od polskiego kazała siedzieć w bibliotece i pomagać. Właściwie każdy przez to musiał prędzej czy później przejść - taki dopust Boży. Nazywało się to wtedy pracą społeczną na rzecz szkoły. Zresztą pamięta pan te czasy pewnie lepiej ode mnie.

Doktor uśmiechnął się lekko i skinął głową. Nie takie rzeczy robił, gdy był w szkole.

- No więc siedziałem w tej bibliotece, na domiar złego bibliotekarka poszła sobie gdzieś, więc zostałem sam. Miałem wypisywać rewersy i pożyczać książki uczniom. Na szczęście nikt się nie zjawił, więc nie miałem nic do roboty. Z nudów zacząłem spacerować między półkami. Nie byłem zbyt pilnym uczniem, więc w te rejony szkoły zapuszczałem się niezwykle rzadko. Oglądałem sobie tytuły książek i nagle stanąłem jak wryty. Zobaczyłem bowiem spory, jasnobrązowy tom, opatrzony napisem "F. Leja - Rachunek różniczkowy i całkowy". Na półce w bibliotece szkolnej! Wyobraża pan sobie? Wtedy zupełnie nie mogłem pojąć, jak takie coś mogło się znaleźć w porządnej szkole i to do tego podstawowej. Stałem tak dobrą minutę, w końcu rozejrzałem się wkoło niczym złoczyńca i zdjąłem książkę z półki. To, co zobaczyłem w środku, przyprawiło mnie o zawrót głowy. Najpierw były jakieś funkcje, szeregi i inne bzdety, ale część druga książki nosiła tytuł "Rachunek całkowy". Od razu na początku tej części było czarne na białym, bez owijania w bawełnę napisane o co chodzi - Piątek przymrużył oczy i zaczął recytować: - "Każdą funkcję F różniczkowalną w przedziale I i spełniającą w każdym punkcie x należącym do I związek F'(x) = f(x) nazywamy funkcją pierwotną funkcji f." I dalej było napisane, że "Funkcję pierwotną nazywamy również całką nieoznaczoną lub krótko całką i oznaczamy za Leibnizem przez." i tu był narysowany robaczek, czyli całka. A potem było wszystko pokazane krok po kroku, z najdrobniejszymi szczegółami. Wszystko! Miałem już wtedy czternaście lat, ale gdy to zobaczyłem, jakby mnie grom trafił. Na szczęście miałem już na tyle oleju w głowie, by nie stać tak między półkami jak słup soli, czekając na przybycie bibliotekarki. Bez chwili wahania schowałem książkę do teczki. Od tej chwili była moja.

- Ukradł pan książkę z biblioteki?

- Ale jaką książkę! Mówiłem już panu, że jestem zboczeńcem. Żaden z moich kolegów by tego nie zrobił.

Turpicki uznał, że czas na podstęp.

- A nie zastanowiło pana, skąd TAKA książka znalazła się w szkolnej bibliotece?

- Rzeczywiście. Przez pewien czas nie dawało mi to spokoju. Ale kiedyś na lekcję biologii pani przyniosła atlas anatomiczny człowieka i pokazała nam te wszystkie szczegóły, no wie pan, o których chłopiec wiedzieć powinien. Mnie to szczególnie nie podniecało, ale innych. Pamiętam, jak chichrali się z tego w ławkach a pani ciągle prosiła o spokój: "jesteście już dorosłymi ludźmi", powtarzała. No mniejsza z tym, w każdym bądź razie zrozumiałem wtedy, że skoro takie rzeczy mogą być w szkole to może i jest tam miejsce dla Leji.

- Zapewne korzystał pan później z tej książki?

Piątek ponownie opuścił głowę.

- Tak, i to nie raz. Rozdział ósmy i dziewiąty znam niemal na pamięć. A czternasty. Wtedy wszystkiego się nauczyłem.

- Co było w rozdziale czternastym?


Na ile to tylko było możliwe, Piątek rozparł się wygodnie na taborecie. Nieoczekiwanie dla doktora rozluźnił się zupełnie. Wzrok skierował gdzieś wysoko, ponad głową lekarza, zapominając o czubkach butów. W oczach pojawiły się iskierki.

- Równania różniczkowe - odparł rozmarzonym głosem.

- Czy równania różniczkowe jakoś szczególnie pana zafrapowały, bardziej niż całki?

Piątek przełknął ślinę, zaczerwienił i jakby nieco oklapł.

- I tak i nie. Widzi pan, żeby rozwiązać równanie różniczkowe, to z reguły trzeba policzyć jakąś całkę - wyjaśnił konfidencjalnym tonem. - Nie zawsze; są takie równania, gdzie się tylko coś podstawia i od razu wychodzi, albo korzysta się z gotowych przepisów. Jak nie ma całek to żadna frajda. O, na przykład takie równanie liniowe o stałych współczynnikach, tam się tylko pisze równanie charakterystyczne i po robocie. To żadne całkowanie. Ale jak już trzeba coś pokombinować, poprzekształcać, coś podstawić, poredukować, a na koniec wyjdzie taka klawa całeczka to. uch! Takie równanie jest bardziej - przez chwilę szukał właściwego słowa - perwersyjne. Wie pan, co mam na myśli? Bo całkę to się tylko całkuje i już. Całka jest taka. fizjologiczna, że się tak wyrażę. To czyste liczenie, bez żadnej finezji. A równanie trzeba rozwiązać. Czasem to siedzi się przez wiele godzin nad jednym równaniem. Człowiek przygląda mu się ze wszystkich stron, no wie pan - po prostu patrzy i tyle. A potem - Piątek westchnął głęboko i zrobił się jeszcze bardziej czerwony - zaczyna się rozwiązywać. Jak pan zna typ równania, to jest to proste, ale też fajne. Raz jedno podstawienie, raz uzmiennienie, parę takich przekształceń i na końcu jak przycałkuję, to uch. Ale to nic - pacjent rozpalał się coraz bardziej. Zaplótł dłonie na podołku i zatrząsł się. - Jak równanie jest trudniejsze, no wie pan, takie, że go nie ma w podręcznikach. To wtedy trzeba go rozwalić - podkreślił mocno ostatnie słowo - właśnie tak: roz-wa-lić! Ja go z jednej, a ono nie puszcza. Z drugiej go - a ono nic. Coś tam podstawię - nic się nie zmienia. Wypatrzę jakąś symetrię i mi się zredukuje. A jak się już zredukuje, to całką go, całką! Jak se takie równanie wezmę i pięć godzin z nim poigram, a potem w końcu się scałkuje, to. to. - nerwowo ściskał dłonie szukając właściwego określenia - to jakby się niebo na chwilę otwarło. Ja wtedy po prostu eksploduję!

Piątek nagle skurczył się jakby wyleciało z niego powietrze, rzucił spłoszone spojrzenie doktorowi i spuścił wzrok, pilnie zajmując się czubkami butów.

- Przepraszam - wyjąkał.

- Ależ proszę, nie ma się czego wstydzić - doktor wyraźnie zainteresował się swoim pacjentem. - Tu może pan mówić wszystko i proszę się otworzyć zupełnie, bez skrępowania. Nikt inny tego nie słucha, jesteśmy tu tylko pan i ja. A psychiatra jest jak spowiednik, więc niech się pan odpręży i niczego nie obawia. Takie wyznanie bardzo pomaga. Zapewniam, że poczuje się pan po nim znacznie lepiej. Nie można tego wszystkiego tak długo w sobie tłamsić, bo to pana zniszczy. Czas najwyższy, aby pan to z siebie wyrzucił.

- Dobrze - bąknął Piątek.

- Więc najbardziej pociągają pana równania różniczkowe?

- Niezupełnie. Widzi pan - równanie to jakby taka gra wstępna, że się tak wyrażę. Człowiek pobawi się z nim trochę, popatrzy sobie. Ale na końcu musi być jakaś całka, bo bez tego, to jak. jak.

- Rozumiem, to jakby gra wstępna bez późniejszego stosunku - podpowiedział rzeczowo doktor.

Piątek nic nie odrzekł, tylko poczerwieniał jeszcze bardziej i zwiesił głowę. Milczeli obaj przez chwilę. Turpicki postanowił wykorzystać moment silnego zaangażowania emocjonalnego pacjenta i poczekać cierpliwie, aż ten zwierzy się do końca. Był dobrym psychiatrą i wiedział, że w takiej chwili pacjent musi coś jeszcze dodać.

- A całki. - podjął po chwili Piątek - na całki to lubię sobie czasem popatrzeć. Mam ukrytego za regałem Ryżyka. Czasem, jak żony nie ma w domu, albo jak jest w kuchni, albo jak śpi to sobie go wyciągam i oglądam. Są tam takie niektóre, he he., całkiem niezłe. Raz żona mnie omal na tym nie przyłapała. Zresztą, wydaje mi się, że ona wie.

No to kompletne pudło - pomyślał Turpicki - on ma żonę. Coś takiego! Nigdy bym nie uwierzył. Gdzie on znalazł taką wariatkę? Ech, co za świat. Ale zaraz, o czym to ona wie?

- O Ryżyku? - zapytał.

- Nie tylko. Chyba wie o wszystkim, albo się przynajmniej domyśla.

- Nie rozmawiał pan z nią o tym?

- Ależ skąd! Chyba by mnie rzuciła. Poza tym są przecież dzieci. One nie mogą się dowiedzieć. Nigdy!

Masz ci los - jeszcze dzieci!

- O tym za chwilę. Ale jeszcze jedno: tego Ryżyka skąd pan ma?

Piątek machnął ręką.

- Niech mi pan tego nie przypomina! Co ja przeszedłem, żeby go zdobyć!

- Proszę mi o tym opowiedzieć.


Pacjent przybrał zacięty wyraz twarzy mobilizując siły do kolejnego wyznania.

- No dobrze. To było jakieś dziesięć lat temu. Dostałem właśnie pracę w Krakowie i sprowadziłem się tutaj całą rodziną. Zacząłem poznawać miasto. Wie pan, jestem księgowym i po księgarniach zbyt często nie chodzę - zaśmiał się piskliwie - mam dosyć ksiąg w pracy! Nie jestem żadnym molem książkowym. Ale wtedy poznawałem miasto, więc chodząc od ulicy do ulicy od czasu do czasu napotykałem jakąś księgarnię. Pewnego dnia miałem wolne całe popołudnie i korzystając z tego zajrzałem również do księgarni. To była taka niewielka księgarenka na Grodzkiej. Wchodzę do środka, patrzę sobie po tytułach i nagle. Może się pan domyślić, co zobaczyłem. W głębi, na półce stało sobie potężne tomiszcze zatytułowane "Tablice całek, sum, szeregów i iloczynów". Tak zwyczajnie, na widoku, w normalnej księgarni. Oczywiście nie śmiałem poprosić pani o pokazanie tego. tomu. Wyszedłem z księgarni zbulwersowany tym, co sprzedają w kulturalnej stolicy Polski, jak wtedy o Krakowie sądziłem. Połaziłem sobie nieco po mieście dla uspokojenia nerwów i zajrzałem do innej księgarni. No cóż, muszę przyznać, że tym razem dokładnie wiedziałem, czego szukać. Nie trwało długo, jak odnalazłem Ryżyka na ladzie. Tym razem wyłożony był dla kupujących, w zasięgu ręki. Jednak w księgarni było sporo osób i wstydziłem się go wziąć do ręki. Kręciłem się tam i z powrotem, co rusz to zerkając na Ryżyka. Czułem się taki zażenowany. Parę razy nawet stanąłem tuż przy książce i przypatrywałem się niby to czemuś obok, lecz naprawdę ukradkiem zerkałem na nią. W końcu zebrałem w sobie odwagę i robiąc bardzo obojętną minę uchyliłem okładki. W środku były same całki, jedna za drugą! Wielu z nich nie widziałem na oczy. W pewnym momencie pani za ladą spytała, czego sobie życzę, więc burknąłem coś, że ja tylko oglądam i wybiegłem na zewnątrz jak niepyszny. Musiałem się zrobić bardzo czerwony, bo ludzie się za mną na ulicy oglądali. Do tej księgarni nieprędko odważyłem się wejść po raz drugi.

Piątek umilkł na chwilę i zaczerpnął tchu. Potarł z namaszczeniem nasadę nosa i ściszonym głosem kontynuował opowieść.

- Przez następne parę dni ten cholerny Ryżyk męczył mnie cały czas. Myślałem o nim i w pracy i w domu, zwłaszcza, gdy kładłem się spać. Wtedy. wtedy nawet nie miałem ochoty, no wie pan, z żoną -dziwiła się nieco, pytała czy nie jestem chory, ale ja mówiłem skąd, że tylko przemęczony, bo miałem dużo ciężkiej pracy. W końcu zdecydowałem, że muszę kupić Ryżyka. Wiem, że to wstrętne, panie doktorze, ale ja naprawdę musiałem. Więc poszedłem pewnego dnia po pracy do tej pierwszej księgarni. Książka stała na półce tam, gdzie zwykle. Ale w środku było pełno ludzi, a ja się krępowałem pytać przy wszystkich. Więc poudawałem, że oglądam książki i wyszedłem stamtąd. Pochodziłem trochę Grodzką tam i z powrotem, od czasu do czasu zaglądając w witrynę księgarni. W pewnym momencie, nie wiem już po jak długim czasie, wypatrzyłem taki moment, kiedy wewnątrz prawie nikogo nie było. Wszedłem do środka. Serce waliło mi jak młotem, a ręce trzęsły się i były zupełnie mokre. Musiałem wyglądać dziwnie, bo pani zaczęła mi się przyglądać z uwagą. Zachowując spokój, jak gdyby nigdy nic, zacząłem przyglądać się książkom wyłożonym na ladzie, od czasu do czasu otwierając którąś. Jaki ja wtedy byłem zdenerwowany! W pewnej chwili druga osoba, która znajdowała się w księgarni podeszła akurat do kasy, by zapłacić rachunek, więc stwierdziłem, że nadszedł właściwy moment. Zostałem sam na sam z ekspedientką. Zrobiłem bardzo obojętną minę i powiedziałem:

- Ja chciałem kupić taką książkę. wie pani, taką dosyć szczególną - kiwnąłem głową w stronę Ryżyka.

- O jaką książkę panu chodzi? - pani uśmiechnęła się do mnie bardzo miło.

- No. taką - ściszyłem głos - pani rozumie, ten, tego.

- Nie rozumiem - uśmiech pani jakby nieco zbladł.

- No tam stoi - jeszcze raz kiwnąłem głową - taka nie dla dzieci. wie pani o czym mówię, no! - miałem wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi. Pot oblewał mi czoło.

- Chodzi panu o "Książkę dla chłopców"? Ale ona jest właśnie dla dzieci! - pani teraz już nie uśmiechała się zawodowo, lecz raczej ironicznie. No tak, przyszedł następny klient, co się wstydzi.

- Nie, nie to - zerknąłem nerwowo w stronę klienta, który właśnie zapłacił rachunek i kierował się w stronę lady, by odebrać swoją książkę. Czułem jak moje uszy pałają. - Mnie chodzi o Ryżyka - wyszeptałem.

- O co? - uśmiech na twarzy panie przerodził się w zdziwienie. Najwyraźniej nie dosłyszała. - O jaką książkę?

Chrząknięciem starałem się pokryć zażenowanie - Ryżyka - warknąłem i chrząknąłem jeszcze raz. Teraz płonęła już cała moja twarz. Chciałem ją ukryć przed nadchodzącym klientem, który był tuż tuż, więc zacząłem się idiotycznie drapać w policzek, zasłaniając go dłonią. Zdziwienie malowało się jeszcze przez chwilę na twarzy tej pani, ale gdy podążyła wzrokiem za moim spojrzeniem, nagłe zrozumienie zabłysło w jej oczach.

- Tablice całek! - wykrzyknęła radośnie. - Chce pan tablice całek. Już panu podaję.

Myślałem, że się ze wstydu pod ziemię zapadnę. Ona to krzyknęła na cały sklep, aż się kasjerka obejrzała. Teraz drapałem się już w czoło, starając ukryć całą twarz. Ten facet, co odbierał książkę spojrzał na mnie jakoś dziwnie, przysiągłbym, że z pogardą: "A to świntuch, takich rzeczy mu się zachciewa" - wręcz wyczytałem w jego oczach - "wstydziłby się pan." Rzucił jeszcze jedno pogardliwe spojrzenie w moim kierunku i wyszedł. Już nie pamiętam, jak zapłaciłem za książkę, wiem tylko, że wybiegłem z księgarni z duszą na ramieniu. Długo nie mogłem się uspokoić. Przez dobrą godzinę wałęsałem się po mieście, aby opanować drżenie rąk. Po powrocie do domu nakłamałem, że zatrzymali mnie dłużej w pracy. Potem ukryłem Ryżyka za regałem. Dopiero następnego dnia, gdy żona wyszła na zakupy, miałem okazję go obejrzeć. Ilekroć później to robiłem, trzęsły mi się strasznie ręce. Najgorzej było, gdy stałem pod tym regałem z książką w ręku i wracała żona. Wtedy błyskawicznie wkładałem książkę do schowka, ale ręce zaczynały mi się trząść jeszcze bardziej. Z czasem zacząłem to tłumaczyć przepracowaniem, ale wiem, że tak naprawdę sam się wpędzałem w nerwicę.


Gdy Piątek zamilkł, Turpicki zaczął się zastanawiać nad swoim pacjentem. Pomyślał, że cała ta historia nadaje się do opisania i to nie tylko w Psychiatric Review. O nie! Do sajk-rewu artykuł wyśle na pewno, ale nagle zamarzyła mu się bardziej artystyczna forma literacka. Gdyby opowieść Piątka ubrać w ciekawe słowa, to powstała by całkiem niezła nowela psychologiczna - głęboka, prawdziwa i zajmująca. Samego zapisu magnetofonowego wystarczyłoby na spore opowiadanko. Można by mu nadać tytuł "Zboczeniec" - w końcu facet sam siebie tak określił. Całkiem, całkiem - pochwalił się w myślach doktor - opowiadanie o gościu, który przychodzi do psychiatry i zwierza mu się, że podniecają go całki. Czasami w swoich marzeniach Turpicki widział siebie jako znakomitego pisarza, może nawet noblistę, ale jako psychiatra wiedział doskonale, że były to jedynie marzenia niespełnialne, zaspokajające potrzebę próżności i po prawdzie dobrze wpływające na jego równowagę psychiczną. Oczywiście z opowiadania będą nici, chyba, że napisze je za niego ktoś inny.

Zanotował kilka uwag w karcie pacjenta, potem otworzył swój czarny notes i zapisał w nim parę zdań. Piątek cały czas milczał, sprawdzając, czy czubki jego butów nie zmieniły się w ciągu ostatniego kwadransa. Wreszcie lekarz przerwał ciszę.

- To ciekawe, co pan mówi - zaraz jednak ugryzł się w język. "Nigdy nie daj pacjentowi odczuć, że jest ciekawym przypadkiem. To jest człowiek, a nie świnka morska!", mawiał jego profesor z Akademii. Teraz musiał szybko odwrócić uwagę Piątka od wypowiedzianego zdania. - Rozumiem, że tego Ryżyka ciągle pan ma?

- Tak. I ciągle do niego zaglądam.

- No dobrze. Myślę, że na dzisiaj zwierzeń wystarczy. Jest pan już pewnie nieco zmęczony. Chciałbym jeszcze panu zadać kilka pytań, dotyczących przeszłości, ale to może podczas następnego spotkania. Teraz, jeśli pan pozwoli, przeprowadzimy kilka testów. Dobrze?

- Pan tu jest szefem.


Turpicki wyjął z szuflady czystą kartkę papieru i rozprostował ją na stole. Wziął do ręki pióro i chwilę się zastanowił. Wreszcie narysował kilka znaków i pokazał pacjentowi.

- Co pan o tym myśli?

- O tym? - żachnął się Piątek. - Niech pan nie będzie śmieszny. To dobre dla małych dzieci!

- No dobrze, to spróbujmy teraz czegoś takiego.

Oczy Piątka zabłysły.

- Pan też się bawi w takie rzeczy? - zapytał z nadzieją w głosie. - No, mniejsza z tym. To, co pan narysował jest już lepsze, ale to bardzo podstawowa całka. - Uśmiechnął się i wyciągając zza pazuchy drogiego Pelikana szybko napisał obok rozwiązanie.

- Taaak. Całkiem ładnie. A to?

Tym razem pacjent zastanowił się chwilę. Przyjrzał się uważnie całce, wciągnął głęboko powietrze i zaciskając zęby napisał obok:

- Tak szybko pan policzył? - zapytał doktor i zaraz pomyślał, że nie zna rozwiązania. Jak to sprawdzić? Może zróżniczkować?

Piątek zaczerwienił się.

- Noo.Mam już nieco wprawy. Poza tym coś niecoś pamiętam. Mówiłem panu, że spędziłem sporo czasu oglądając Ryżyka.

- Co pan teraz poczuł? - zapytał szybko doktor.

Piątek był wyraźnie zaskoczony. Po raz pierwszy spojrzał prosto w oczy lekarza, zastanawiając się, czy ten aby nie przesadził. Poczuł nagle, że dał się złapać w pułapkę. Jedna całeczka, druga, trzecia, a tu nagle takie pytanie. I co mam mu właściwie odpowiedzieć - pomyślał.

- To nie jest tak, jak pan myśli - zaczął powoli. - Gdy robię to z żoną, to jest zupełnie inaczej. Niech panu się nie wydaje, że gdy z żoną, to mam jakieś kłopoty. Nie, wręcz przeciwnie, wszystko gra. Jestem jakby trochę hetero - zaśmiał się - ale TO pochodzi chyba z innego miejsca, w ciele czy mózgu. Nie potrafię tego objaśnić. Dość, że gdy widzę taką całeczkę, to nie mogę się powstrzymać, by jej nie policzyć.

- A jak już pan policzy?

- Chce pan wiedzieć, czy odczuwam coś w rodzaju spełnienia?

Turpicki zaczął odczuwać respekt do swego niezwykłego pacjenta. Z początku nieśmiały, zakompleksiony, zaczął sobie teraz poczynać coraz śmielej, wykazując całkiem przenikliwą intuicję. Rzadko zdarza się ktoś znający i rozumiejący choć trochę swoje wnętrze. Chociaż gdy już się taki trafi, to nie zawsze pomaga to lekarzowi. Kiedyś przyszedł do niego kolega po fachu, który wymyślił sobie, że ma urojenia. Z początku Turpicki przypuszczał, że ten pomysł jest właśnie urojeniem, potem okazało się, że tamtemu wydaje się, że Turpicki myśli, jakoby jemu właśnie roiły się halucynacje. Potem zeszli na psychozy, melancholię, schizofrenię i konflikt osobowości między rozszczepionymi jaźniami. Całą następną godzinę spędzili na ostrej dyskusji tak nasyconej naukową terminologią, że wkrótce obaj przestali cokolwiek z niej rozumieć. Rozstali się w kiepskich nastrojach, z głębokim przekonaniem o niskich kwalifikacjach przeciwnika. Ale Piątek nie wyglądał na znawcę psychiatrii.

- Trochę tak, ale to jeszcze nie to. Gdy napiszę ostatnią literkę rozwiązania, o takiego jak tu, to czuję pewną satysfakcję, jakbym pozbył się uwierającego kamienia w bucie. Jak widzę taką całeczkę, to coś mnie ciągnie, żeby ją rozwiązać, ale jak mówię - to za mało, żeby mnie naprawdę ruszyło. Ale fakt, że coś się we mnie wysyca. Gdy sobie już trochę pocałkuję, to na jakiś czas mam dość i nie czuje więcej takiej potrzeby. Ale wystarcza tego na krótko - następnego dnia mógłbym zacząć od początku. Nawet tego samego dnia, wystarczy tylko, że odsapnę sobie parę godzin.

- A teraz już się pan. wysycił?

- O nie, zdecydowanie nie. Panie doktorze - Piątek uśmiechnął się z pobłażaniem - czy panu się wydaje, że ja już nie mogę? Po takiej banalnej całeczce? Mam dopiero czterdzieści pięć lat!

- To doskonale. Będziemy zatem mogli przeprowadzić pewien test.


Testy psychiatryczne kojarzyły się Piątkowi zawsze z obrazkami czy słowami, do których trzeba dobrać jakieś skojarzenia. Pamiętał z jakiejś książki test, przeprowadzony na psychopacie-sadyście, kimś w rodzaju Kuby Rozpruwacza. Na słowo "nóż" odpowiedział "brzuch", na słowo "kobieta" odparł "krew", tylko nie wiedzieć czemu z "siekierą" skojarzył mu się "Dostojewski". Piątek podejrzewał, że taki właśnie test chciał mu zaaplikować psychiatra i nie omylił się.

- Zrobimy test skojarzeniowy. Jeżeli widział pan jakikolwiek kryminał, gdzie psychiatra bada mordercę, to na pewno stosował właśnie taki test. To dość powszechny stereotyp, ale prawdziwy.

Lekarz pogrzebał chwilę w szufladach swojego biurka i wytaszczył sporą, drewnianą skrzynię. Postawił ją z namaszczeniem na stole. Skrzynia była nieco sfatygowana, lakier pokrywający drewno w wielu miejscach był wytarty. Jeden z zawiasów, podtrzymujących wieko był skrzywiony. Doktor na moment zawiesił dłonie nad skrzynią, niczym iluzjonista hipnotyzujący tłum zaciekawionych widzów i uchylił wieka. Wyciągnął ze środka plik kartek z grubego, białego kartonu.

- Pokażę teraz panu kilka obrazków, a przy każdym z nich pan mi powie, co panu przyszło do głowy, o czym pan właśnie pomyślał. Proszę się nie zastanawiać - tu chodzi o szybką, odruchową reakcję. Zgoda?

- Zgoda - Piątek okazał nieco zainteresowania.

- No to zaczynamy - Turpicki pokazał mu pierwszy kartonik. Była na nim narysowana całka:

Piątek rzucił na nią okiem i spojrzał na doktora.

- Już ma mówić?

Lekarz skinął głową. Piątek podniósł wzrok do góry i zmarszczył czoło w wyrazie głębokiego zastanowienia.

- Niech pan mówi, a nie myśli.

- Yyyy. Przez części ją. Jak się scałkuje, to wyjdzie.

- Dobrze wystarczy. Niech pan nic nie liczy. Następny obrazek.

- Aaa, niezłą, niezłą. To funkcja wymierna. Chętnie bym ją.

- Dobrze, a to?

- A to coś niezwykłego. Myślę, że trzeba podstawić za ten pierwiastek. Ale podoba mi się! Może policzymy? - zapytał z nadzieją w głosie.

- Nie. A co pan na to powie?

Piątek zrobił bardzo nieszczęśliwą minę.

- Widziałem to gdzieś.

- Szybko proszę.

- Wojsko! - krzyknął i po chwili uznał, że należy się wytłumaczyć. - Powiedział pan, żebym mówił, co mi przyjdzie do głowy. A, nie wiem czemu, przyszło mi do głowy właśnie wojsko.

- Dokładnie o to chodzi. Zobaczmy jeszcze coś takiego:

- Szkło. Szklana gablota. Tej całki nie da się policzyć. Jak coś takiego widzę, to zawsze wyobrażam sobie, że jest za szkłem. Niedostępna.

Turpicki burknął coś pod nosem i zapisał parę słów w notesie. Schował kartony do pudła i wyjął następny plik obrazków.

- Teraz spróbujemy czegoś z innej beczki.

Pokazał Piątkowi pierwszy kartonik, na którym znajdował się wzór:

- O, równanie! - Piątek wyraźnie był zaskoczony. Zmrużył oczy niczym kot w pełnym słońcu i zaczął myśleć nad rozwiązaniem.

- Już wystarczy - przerwał mu Turpicki. - Proszę teraz spojrzeć na to:

- Yyy. - Piątek znowu zmarszczył czoło i bezwiednie zaczął uderzać zaciśniętą pięścią w udo. - Riccatiego! - wykrzyknął radośnie i spojrzał z dumą na doktora.

Ten bez słowa wyciągnął następny kartonik.

- Uooo! To jest równanie! Daj mi pan chwilę, a go rozwalę!

Ale lekarz beznamiętnie schował obrazek i pokazał jeszcze jeden:

Piątek gwizdnął z cicha.

- Ojojoj, ale równanko. Skądżeś je pan wytrzasnął? Ale świntuch z pana!

Tym razem lekarz poczuł, że się czerwieni. Udzielił mu się niezdrowy nastrój pacjenta. Przypomniał sobie, czego uczyli go jeszcze na studiach. Ludzie zwykle mają tendencję do utożsamiania się ze swoimi rozmówcami. Przeciętny człowiek, rozmawiając z kimś o silniejszej osobowości, nieświadomie zaczyna naśladować jego zachowania i powoli przyjmować sposób widzenia świata interlokutora. A niektóre czubki mają druzgocąco dominującą osobowość, choć łatwą do okiełznania dla wprawnego psychiatry. Jednak terapeuta niewprawny, a właściwie - co się tu oszukiwać - niemal każdy psychiatra przebywając odpowiednio długo w towarzystwie wariata zaczyna nabierać jego cech. Z tego powodu na oddziałach w szpitalach psychiatrycznych lekarze organizują częste spotkania we własnym gronie, podczas których długo rozmawiają o różnych bzdurach - tylko po to, by zachować równowagę psychiczną. Turpicki skarcił się w duchu za emocjonalne podejście do pracy i nakazał zablokowanie nadchodzących uczuć. Jednak poczucie zawstydzenia nie chciało odejść. Poczuł jakby kartki ze wzorami stały się oślizgłe i brudne. Wzdrygnął się i schował je szybko do skrzyni. Zatrzasnął wieko z rozmachem.

- Wie pan co? Zrobimy jeszcze jedno badanie. Sądzę, że dużo nam wyjaśni. Niech pan chwilę zaczeka.


Zabrał swój czarny notesik i wyszedł z gabinetu. Piątek został sam. Przez chwilę poczuł nieprzepartą chęć, by wymknąć się, korzystając z nieobecności lekarza. Nie miał jednak zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Podejmowanie decyzji, zwłaszcza w trybie nagłym było zawsze jego słabą stroną. Pierwszą reakcją na konieczność wyboru było: wycofać się. Poczekać, posiedzieć, nie ingerować. Może samo się zrobi. A jak się nie zrobi, to na pewno nie zaszkodzi, jak się trochę odleży, uspokoi i wyjaśni. Każda decyzja to możliwość złego wyboru, a tego można potem żałować. Dlatego lepiej powstrzymać się i spokojnie to sobie przemyśleć. A o sprawie pewnie z czasem się zapomni.

Piątek pozostał sam ze swoimi wątpliwościami, rozważając konsekwencje opuszczenia pana doktora bez pożegnania. Doszedł właśnie do tego, że jeżeli teraz ucieknie, to nie będzie już więcej mógł się Turpickiemu pokazać na oczy, więc gdy w końcu ponownie zdecyduje się złożyć wizytę psychiatrze, będzie musiał pójść do gabinetu prywatnego, a to sporo kosztuje, gdy drzwi otworzyły się i wszedł doktor w towarzystwie młodej i olśniewająco uroczej pielęgniarki.

- Niech pan podciągnie rękaw do góry - rzucił od progu - będziemy mierzyć tętno i ciśnienie.

Decyzja podjęła się jak zwykle sama, więc Piątek znowu był zdany na łaskę psychiatry, do którego zdążył się trochę przyzwyczaić. Niepokoiła go jednak obecność siostry. Przeczuwał coś niedobrego. Podwinął niechętnie rękaw, rzucając pielęgniarce kilka wrogich spojrzeń spode łba. Odpowiedziała mu rozpromienionym uśmiechem. Pomyślał, że musi to być wyjątkowo głupia siksa, której wydaje się, że swą podmalowaną i polakierowaną urodą zrobi bezwarunkowe wrażenie na każdym samcu w promieniu stu metrów. I po chwili musiał przyznać, że w istocie wrażenie na nim wywarła.

- Proszę tu położyć rękę - zagruchała Miss Przychodni. Delikatny dotyk jej wymuskanych rączek sprawił, że Piątek zadrżał. Odwrócił wzrok od pielęgniarki i pomyślał o żonie. Nie zrobiło mu się od tego ani trochę lepiej. Pomyślał o teściowej i całe podekscytowanie natychmiast zeń wyparowało. Poczuł zaciskającą się obręcz manometru i siostra pisnęła, że gotowe.

- W porządku - powiedział rześkim głosem Turpicki. - teraz zobaczymy, jak pan naprawdę reaguje. Niech no mi pan policzy taką całeczkę - szybko nakreślił na papierze wzór:

Piątek drgnął gwałtownie, omal nie wyrywając pielęgniarce manometru.

- Przy kobiecie?! - syknął nachylając się w stronę lekarza. - Mam. to zrobić przy niej?

- Panie Piątek, ta kobieta jest pielęgniarką i nie takie rzeczy już widziała. Często towarzyszyła mi przy badaniu różnych pacjentów i, proszę mi wierzyć, zawsze zachowywała profesjonalny spokój.

- A tak - zaszczebiotała siostrzyczka - na mnie nic nie działa! Jak pan doktór pokazywał mi tego piromana i jak pan zapalił zapalniczkę, a on się ona.

- Pana Piątka nie interesują problemy innych pacjentów - przerwał Turpicki ostro - a panią obowiązuje tajemnica lekarska.

- Przepraszam, ja tylko chciałam uspokoić pacjenta. Zawsze pan mówił, że najpierw trzeba nawiązać kontakt. Ale pan się mnie nie boi, prawda - zademonstrowała Piątkowi uśmiech numer osiem: "jestem Czerwony Kapturek i idę do babci!" - Pan doktór nie zrobi panu krzywdy, ja też nie.

- Wystarczy już, musimy zbadać pacjenta. Niech pan to policzy.

Piątek zawahał się. Kątem oka zerknął na rozświetloną wewnętrznie pielęgniarkę, potem spojrzał na całkę i poczuł, jak krew mu uderza do głowy.

- Sto trzydzieści na osiemdziesiąt pięć, tętno dziewięćdziesiąt - oznajmiła fachowo siostra od manometru.

- Proszę zaczynać - ponaglił lekarz.

Piątek niechętnie wziął pióro w rękę.

- To przez części - burknął ni to do siebie, ni to w kierunku lekarza. - U de fau. Logarytm będzie u, a iks wejdzie pod różniczkę, czyli iks kwadrat drugich - powiedział sztywno i zapisał na papierze:

A dalej samo wychodzi.

- Dziewięćdziesiąt pięć.

- Niech pan dokończy.

- No to przecież widać - mruknął z niechęcią, ale napisał:

- Sto - wykrzyknęła pielęgniarka wsłuchując się w bicie piątkowego serca. - Ciśnienie bez zmian.

Lekarz zapisał coś w czarnym notesiku.

- Noo, niech się pan odpręży, jest pan bardzo spięty. Proszę sobie wyobrazić, że nas tu nie ma. Niech pan teraz zamknie oczy, policzy powoli do dziesięciu, a potem proszę skoncentrować się wyłącznie na obliczeniach.

Gdy Piątek mamrotał pod nosem kolejne liczby naturalne, lekarz marszcząc czoło napisał kolejną całkę. Przyjrzał się przez chwilę formule, coś w niej poprawił i rozparł się wygodnie na krześle, obserwując pacjenta spod wpółprzymkniętych powiek. Piątek, gdy tylko doliczył do dziesięciu, otwarł ostrożnie oczy i zobaczył przed sobą wzór:

Wciągnął głęboko powietrze i zaczął kontemplować całkę.

- Osiemdziesiąt - głos pielęgniarki stał się nagle cichy, matowy i jakby obojętny. Piątek zaczął intensywnie myśleć. A, niewymierna. Wobec tego trzeba by tu coś podstawić. Wedle wszelkich reguł podstawia się za ten pierwiastek - pomyślał i napisał równy rząd znaczków. - Ale to się trochę skomplikuje, a ja tu czuję jakąś symetrię. Niczego sobie, doktorku, całkiem całkiem.

Lekarz siedział nieporuszony. Piątek nagle nachylił się i zaczął szybko pisać.

- No pewnie! - wykrzyknął - to się skraca!

- Sto dziesięć - jęknęła pielęgniarka jakby wątpiącym głosem. A Piątek zarzucał papier szeregiem wzorów:

, więc

- No tak, to bardzo cwane, bo te się skraca i wychodzi

- Gotowe! - oznajmił.

- Yyyy. - pielęgniarka nie nadążała z liczeniem tętna - sto dwadzieścia, a ciśnienie poszło w górę, będzie. sto czterdzieści na dziewięćdziesiąt.


Po wykonaniu wszystkich operacji Piątek wyprostował się i odetchnął głęboko. Na jego twarzy pojawiła się nieskrywana satysfakcja.

- Powoli, powoli - Turpicki z niedowierzaniem spojrzał na rezultat. - Pan opuszcza połowę obliczeń. Zawsze pan tak to robi w pamięci?

- A co, to niedobrze? - Piątkowi zrzedła mina. Nagle przypomniał sobie o obecności pielęgniarki i krew mu uderzyła do głowy. Psychiatra przyłapał go na tym, jak całkował w pamięci. Przyłapał go! Kiedyś, bardzo dawno temu, pani w szkole przyłapała go na tym, jak palił w ubikacji papierosa. Właściwie to próbował jedynie palić, by dorównać doskonalszym w jego mniemaniu kolegom, ale tak naprawdę krztusił się i dławił gryzącym dymem, zachowując dobrą minę do złej gry. Siedział wtedy na klopie kompletnie sam, gdyż nie chciał kaszleć i prychać w obecności kolegów. Ćwiczył z uporem w samotności, wciągając w płuca wyziewy pokruszonego "sporta". Oczy miał zaczerwienione i wytrzeszczone, jakby właśnie zobaczył ducha. W głowie mu nieźle szumiało i w pewnej chwili stracił poczucie czasu. Zdaje się, że nie usłyszał dzwonka. Miała się właśnie zacząć lekcja historii. Otrzeźwienie przyszło nagle, jak letnia burza. Drzwi otwarły się z hukiem (a może był to odgłos pioruna?) i stanęła przed nim dysząca wściekłością nauczycielka historii. Widać, ktoś go wsypał gdy sprawdzano obecność. Nigdy nie dowiedział się kto. Stanęła przed nim, niczym gromowładny Zeus, w blasku i grzmocie strzelających na wszystkie strony piorunów (czy z głowy Zeusa wyskoczyła antena?). Z zagrody jej zębów wylatywały skrzydlate słowa, które jakoś omijały zatoki jego szlachetnych uszu. Przez chwilę nawet się nie bał, przekonany, że i tak zostanie zaraz zmieciony z powierzchni ziemi i spalony na popiół, po czym wstanie z tych popiołów, jak to wredne ptaszysko, z którego dostał pałę. Po chwili jednak mitologiczna groza ustąpiła zupełnie innemu uczuciu - jak najbardziej współczesnemu i rzeczywistemu, palącemu wstydowi. To co wtedy poczuł, to potrzeba nagłego zapadnięcia się pod ziemię, albo cudownego przeniknięcia przez ścianę, byle tylko umknąć sprzed strasznych, gorejących oczu nauczycielki. Nie interesowały go w tej chwili żadne późniejsze konsekwencje. Miał dokładnie gdzieś to, że dowiedzą się rodzice, że wyśmieją go koledzy, że może mieć kłopoty w szkole. Wszystkie te potencjalne wydarzenia skrywała gęsta jak papierosowy dym mgła przyszłości, a tu liczyła się tylko teraźniejszość. Najgorsze bowiem było to, że został przyłapany. Nie miało znaczenia na czym - na paleniu, podglądaniu dziewczynek czy innych zbereźnych rzeczach. Ważny był sam fakt przyłapania i to, że nauczycielka stała przed nim niczym nieodwracalny symbol zagłady, a on nie mógł już na to nic poradzić.

Podobnie poczuł się teraz. Lekarz już doskonale wiedział, że Piątek całkuje. Pielęgniarka zapewne też. Wyobraził sobie, jak jej mówi w drodze do gabinetu - "Wie pani, mam tam bardzo ciekawy przypadek - facet, który całkuje!". "Co pan powie, panie doktorze, niemożliwe, tak w biały dzień?". "No tak właśnie - bierze papier i całkuje!". "A to zboczeniec!". To jeszcze Piątek mógł przeboleć. Jakoś nawet pogodził się z faktem, że ta wyrośnięta małolata, która swobodnie mogłaby być jego córką, podsłuchuje tajemną pracę jego serca. Pogodził się z tym, że podglądała go, jak całkuje na papierze. Ale teraz został przyłapany na tym, że robi to w pamięci. "W pamięci!" - tak przecież powiedział zbulwersowany doktor. Biedny Piątek coś tam dla niepoznaki naskrobał na papierze, ale tak naprawdę, to zrobił to w pamięci.

- Panie doktorze - w głosie pielęgniarki zabrzmiały nutki przerażenia - tętno sto osiemdziesiąt! On zaraz zejdzie.

- Pani Alicjo! - gdyby wzrok mógł zabijać, pielęgniarka leżałaby już na podłodze z dymiącą dziurą w głowie. Na szczęście dla niej Turpicki nie dysponował takimi zdolnościami. Poświęcił jeszcze sekundę niepokornej pomocnicy i przeniósł wyniosłe spojrzenie na pacjenta. Piątek przestraszył się. Lekarz w jego oczach znowu przybrał wygląd Sędziego, wspaniałego, groźnego Nieprzekupnego. Wysłuchał już miażdżących argumentów oskarżyciela, przedstawiającego niezbite dowody winy. Obrona nie miała nic do powiedzenia. Za chwilę Sędzia sięgnie po młotek i w rytm jego nieubłaganych, ostatecznych uderzeń ogłosi wyrok: "Uznaję Cię winnym całkowania w pamięci. Tak ohydna zbrodnia nie miała jak dotąd precedensu w naszej historii. Nie można mieć wobec jej sprawcy żadnej litości, dlatego skazuję Cię na."

- Panie Piątek, dobrze się pan czuje?

Piątek usłyszał własny, odległy głos, dukający "tak".

- Niech pan zrobi kilka głębokich wdechów i pomyśli o czymś przyjemnym.

O czymś przyjemnym! Znaczy się, mam myśleć o całkach? Piątek zamknął oczy i pomyślał o swoim kocie. Siedzi teraz sam w domu i pewnie zdążył już narozrabiać. Po powrocie będzie musiał posprzątać. Wolałby teraz zajmować się całym stadem psotnych kotów niż kurczyć się przed obliczem tego tu Sędziego. Znaczy się psychiatry.

- Co się z panem działo? O czym pan myślał?

Piątek jedynie potrząsnął głową. Lekarz spojrzał pytająco na pielęgniarkę a ta odpowiedziała mu bladym uśmiechem i dała znak, że pacjent jest OK. Tętno i ciśnienie powoli wracały do normy.

- Będzie pan w stanie zrobić jeszcze jeden test?

- Myślę, że tak - Piątek wcale nie był o tym przekonany. Był roztrzęsiony - ale niech mi pan da jeszcze chwilę.


Chwilka trwała nie dłużej niż minutę. W gabinecie zapadła grobowa cisza, którą w końcu rozproszył łoskot przejeżdżającego obok tramwaju. Doktor otworzył swój notes i zaczął go przeglądać. Wertował strony, co chwilę zatrzymując się i zastanawiając nad czymś. Wreszcie, wyraźnie ukontentowany, przepisał wzór na czystą kartkę papieru.

- Niech pan spróbuje to rozwiązać. Od początku do końca - pokazał mu równanie.

Piątek spojrzał na wzór i naraz wszystkie jego troski uleciały w dal. Poczuł głęboki, wewnętrzny spokój i podniecenie, które podziałało mobilizująco. Natychmiast zapomniał o groźnym psychiatrze i jego głupawej siostrzyczce. Równanie było piękne.

- No pewnie!

Chwycił pióro i zaczął się wpatrywać w równanie. Jednorodne? Chyba nie. Wygląda dość zawile - pomyślał. Ale są tu jakieś symetrie. Czuję to! Lewa strona coś mi przypomina.

- Dziewięćdziesiąt - szepnęła pani Alicja.

Trzeba sobie tu coś podstawić. Może za x2y2 - 1? Jak się to zróżniczkuje, to wyjdzie. No tak! Piątek poczuł nagle rozpierającą go radość. Zapisał szybko na marginesie:

- Sto! Sto czterdzieści na osiemdziesiąt.

Do u' brakuje 2xy, ale to nic - dopisze się. A co tam jest w liczniku? y - xy'? To mi coś przypomina - Piątek zmarszczył brwi i sprężył się nad biurkiem. Doktor wygodnie oparty na krzesełku przyglądał mu się z uwagą. Pielęgniarka wsłuchiwała się w wewnętrzne rytmy pacjenta.

- Ach! - westchnął Piątek ekstatycznie. Pochylił się jeszcze bardziej i zapisał:

- Już gotowe! - zakrzyknął i pomyślał: teraz wiem, po co jest y2!

- Sto dwadzieścia - odparła niepewnym głosem pielęgniarka.

Piątek rzucił się do kartki, lecz w ostatniej chwili pióro zawisło nad czystą powierzchnią papieru. Przypomniał sobie uwagi o rozwiązywaniu w pamięci i spokojnie, równiutkim pismem, nakreślił przekształcone równanie:

- Za to iks-igrek zaraz podstawię pierwiastek - wyjaśnił doktorowi. Lekarz spojrzał najpierw na wzory, potem na panią Alicję i wzruszył ramionami. Pielęgniarka uśmiechnęła się zalotnie i zatrzepotała rzęsami. O całkach i równaniach różniczkowych nie słyszała nigdy w życiu. Była głęboko przekonana, że takie fanaberie nie są do niczego potrzebne.

Piątek tymczasem dokonał podstawienia i przepisał równanie w nowej postaci:

Spojrzał na swoje dzieło i poczuł bezgraniczną satysfakcję. Wszystko się pięknie zredukowało i rozdzieliło. Co prawda ten pierwiastek wnosił ze sobą jakąś niepewność. Właściwie to dobrze by było założyć, że x i y są większe od zera, ale na razie postanowił nie zajmować się tym problemem. Równanie kusiło, a teraz miał już przed sobą całkę. Pedantycznie wykaligrafował jeszcze dwie linijki, odkładając sobie na nieco później najpiękniejszą chwilę:

Zastygł nad całką w niemym zachwycie. Kropelki potu wystąpiły mu na czole. Po chwili wypuścił ze świstem powietrze i zaczął ciężko oddychać. Pielęgniarka z przerażeniem stwierdziła, że tętno pacjenta znowu szybko rośnie. Słyszała przez stetoskop, jak serce Piątka podskakuje w klatce piersiowej, niczym oszalały ptak.

- Sto sześćdziesiąt - oznajmiła.

Piątek zapomniał o całym świecie, wpatrując się jak urzeczony w całkę. Zniknął papier, zniknęło pióro, została czysta matematyka. Prosty wzór emanował obietnicami tysięcznych spełnień. Tkwił przed nim nagi, piękny, doskonały. Odsłaniał wszystkie swoje tajemnice, skryte głęboko pod formalizmami kresek ułamkowych, liter, cyfr, symboli. Obracał się w wyimaginowanych przestrzeniach, falował, kusił, zachęcał to pierwiastkiem, to znowu kwadratem, zapraszał do wspaniałej zabawy w rozwiązywanie. Ujawniał swe symetrie, cichym szeptem opisywał sekretne drogi prowadzące w rozkosze całkowania. I Piątek już wiedział. Odkrył to, co zakryte, odgadł intymne tajemnice, w zawiłym gąszczu matematycznych zarośli dojrzał intymną ścieżkę do Ostateczności. Poczuł, że się zapada. Zawsze to czuł, gdy całkował. Unosił się w niezmierzonych przestworzach całkowych, jak drapieżny ptak, który wypatrzył swą ofiarę. Leżała tam, w dole, naga i bezbronna. Rzucił się w dół. Pomknął poprzez wszystkie Przestrzenie, opuszczając się po zagadkowych krzywych wiodących ku Spełnieniu. Zostawił daleko za sobą zwodnicze gąszcze matematycznych formuł. Przepełniała go szaleńcza, dzika radość. Wyciągnął pazury i jak jastrząb uderzył w ofiarę. Zaczął ją szarpać na części. Tak, na części, przez części! Sztywną dłonią, jak w transie, zaczął kaligrafować:

Czuł teraz swój spryt i inteligencję, gdy odnalazł tak przedziwną postać części różniczkowej. Odjęcie stałej dowolnej w postaci minus jedynki było posunięciem wielce wyrafinowanym. Czuł siłę i ekstazę. Szarpał dalej. Doktor i pielęgniarka z przerażeniem obserwowali jego zachowanie. Twarz Piątka była zupełnie czerwona, oczy gorejące, wybałuszone, z czoła ściekały mu strużki potu. Dyszał ciężko i błyskawicznie zapisywał na papierze kolejne wzory:

Czuł się potężny, wszechmocny. Wszelkie tajemnice zostały mu objawione. Dochodził do celu. Na końcu drogi znajdowała ostatnia przeszkoda. Rozbił ją jednym ciosem. Triumfował.

- Sto osiemdziesiąt! Panie doktorze, sto osiemdziesiąt!

- Cicho, pani Alicjo, nic mu nie będzie - Turpicki wcale nie był pewien własnych słów i własnej wiedzy. Takiego pacjenta miał pierwszy raz w życiu. Nigdy przedtem nie słyszał ani nie czytał o podobnym przypadku. Zafascynowany z trudem nadążał za tempem obliczeń Piątka, który właśnie napisał:

po czym błyskawicznie rozprawił się z całką:

Wyprężył się nagle na zydelku, ogarnął zapisane wzory spojrzeniem i bardzo starannie napisał:

- Teraz. wystarczy tylko. podstawić - wydyszał. I podstawił!


Można by odnieść wrażenie, że w gabinet doktora Turpickiego uderzył piorun. Pacjent siedział oszołomiony na odrapanym zydelku. Oddychał szybko, spazmatycznie. Pot ściekał mu po brodzie i kapał na biurko. Twarz była purpurowa, w oczach płonął ogień, lecz jednocześnie można w nich było dojrzeć wielką ulgę. Ręce drżały nieznacznie. Spuścił głowę, wyczerpany i wsparł ją na dłoniach. Wielka ekstaza, która doprowadziła go do zwycięstwa przerodziła się w rozkoszną apatię. Leniwie wspominał błyskawice, które przeszywały mu mózg w trakcie. TEGO. Lekarz i pielęgniarka, przychodnia i cały świat przestały go zupełnie obchodzić. Teraz kontemplował wyłącznie własne wnętrze.

Doktor z niedowierzaniem kręcił głową. Wyglądał jak jedyny pasażer uratowany z katastrofy lotniczej. Rozszerzonymi oczyma przyglądał się swoim notatkom. Podczas gdy jedna część jego umysłu była wciąż pod wrażeniem ostatnich wydarzeń, druga oddała się marzeniom nad wielkim odkryciem, którego właśnie dokonał. Wyobraził sobie bardzo dokładnie, jak będzie wyglądać publikacja do Psych. Rev., opatrzona jego imieniem i nazwiskiem. Po chwili dojrzał więcej - nie tylko Psych. Rev., ale już Nature! A potem. prelekcje, wykłady i zazdrość kolegów. Ach, jak oni będą na niego patrzeć!

Tylko pani Alicja w żaden szczególny sposób nie przeżywała sytuacji. Robaczki zapełniające papier nie robiły na niej większego wrażenia. Zachowanie Piątka niewiele ją obchodziło. Jej umysł pochłaniały teraz rozważania nad strategicznie ważną wizytą u fryzjera. W końcu fryzura jest najważniejsza! Ubrała twarz w zabójczy uśmiech numer sześć i patrząc na zegarek podsumowała stan ciała i ducha pacjenta.

- Siedemdziesiąt pięć.


Chudy, szpakowaty mężczyzna ubrany był w niemodny, szary garnitur w drobną kratkę, ciemne spodnie, zupełnie nie pasujące do wierzchniego odzienia i mocno wybrudzone adidasy. Rzucił ukradkowe spojrzenie wzdłuż korytarza wypełnionego udręczonym oczekiwaniem pacjentów. Wcisnął trwożliwie głowę między szpiczaste ramiona, wyciągnął niepewnie kościsty palec, przypominający sękatą gałąź i zastukał do drzwi gabinetu. Chudzielec przekrzywił głowę, nasłuchując jakiejś odpowiedzi z wnętrza pomieszczenia i zastanawiając się, czy przypadkiem nie zniknie ona w hałasie, wypełniającym przychodnię. Pacjenci oczekujący swojej kolejki wytwarzali nieustanny gwar, tłumiący ich własne lęki. Siostra w białym kitlu wykrzykiwała przez całą długość korytarza czyjeś nazwisko. Z sąsiedniego gabinetu dobiegał świst szybkoobrotowej wiertarki, wgryzającej się głęboko w zęby jakiegoś nieszczęśnika. Ten ostatni dźwięk sprawił, że mężczyzna poczuł, jak zastępy zimnych mrówek przemaszerowały mu po plecach.

- Proszę! - rozległo się władcze wezwanie.

Piątek zawahał się chwilę. Przypomniał sobie poprzednie spotkanie i uśmiechając się blado nacisnął klamkę.

- A, pan Piątek! - ucieszył się doktor Turpicki. - Proszę, proszę, niech pan usiądzie.

Piątek ulokował się ostrożnie na brzeżku stołka.

- I jak tam pańskie całeczki?

- Dziękuję, już mi przeszło. Zastosowałem się dokładnie do pańskich wskazań.

- To świetnie! Nie odczuwa już pan żadnej potrzeby całkowania?

- Nie - uśmiechnął się Piątek. - Nawet nie mogę patrzeć na całki.

- To doskonale! Cieszę się, że moja metoda poskutkowała. A muszę przyznać, że była bardzo niestandardowa. Nie uważa pan? No, mniejsza z tym. Cieszy mnie bardzo, że panu pomogłem.

- Panie doktorze.

- Tak?

- Jest tylko jedno ale.

- No, cóż takiego?

- Widzi pan, po tej kuracji rzeczywiście przestałem całkować. Tyle, że to się przegięło w drugą stronę.

Doktor znieruchomiał. Modlił się, aby to, co mu przyszło do głowy nie było prawdą.

- Nie rozumiem.

- Ja zacząłem różniczkować.

 marzec - maj 1994