Zenobiusz Gnypa
Gazeta Wyborcza
(Otrzymano 20 września 2053)
Streszczenie - W dniach 15-19 września 2053 roku w Krakowie odbył się 53 Zjazd Polskiego Towarzystwa Astronomicznego. Dzień po jego zakończeniu, w magazynie "Gazety Wyborczej" ukazał się reportaż ze Zjazdu i wywiad z dyrektorem Obserwatorium Astronomicznego, prof. Sylwią Ryś-Krośniak. Dzięki uprzejmości redakcji "Gazety" przytaczamy tutaj ów tekst w całości.
Nazwę ostatniej stacji metra "Zakamycze" słyszę, o dziwo, czysto i wyraźnie, jakby czytający chciał nam dać do zrozumienia, że znajdujemy się w wyjątkowo ważnym miejscu. Z wagonu kolejki wysypuje się niewielki tłumek ludzi, pośpiesznie zdążających do wyjścia. Dostrzegam znajomą twarz korespondenta BBC Bartmana, który specjalizuje się w problemach współczesnej nauki, co w dzisiejszych czasach nie jest łatwe. Podobnie, jak i ja, przybył, by obserwować obrady Zjazdu. Wymieniamy kilka zdawkowych uwag o pogodzie i przeludnieniu. Anglik jeszcze wczoraj obserwował obrady Konferencji Demograficznej w Nowym Jorku, by dzisiaj rano (w nocy czasu nowojorskiego) wsiąść w stratolot i z dwudziestokrotną prędkością dźwięku "na skrzydłach gromowładnego Zeusa" - jak mówi - przybyć do Krakowa. Najchętniej położyłby się teraz spać - bądź co bądź w Nowym Jorku jest teraz głęboka noc.
Niemrawym głosem opowiada, jak to jeden z chińskich uczestników konferencji wykopał gdzieś z otchłani historii rewelacyjną metodę na jednoczesną likwidację dwóch najpoważniejszych problemów współczesności - przeludnienia i braku żywności. Autorem tego genialnego panaceum jest ponoć Jonatan Swift, ten od "Podróży Guliwera". Proponuje on ni mniej ni więcej, tylko kanibalizm. W ten sposób równocześnie zniknie i przeludnienie, i brak żywności. Przez następne pół godziny bystry Chińczyk, który czytał Swifta, objaśniał detale techniczne przedsięwzięcia. Potem wszyscy poszli na lunch.
Opowiadając tę historię Bartman śmieje się nerwowo, lecz wkrótce poważnieje. C'est la vie - wyjaśnia kalecząc koszmarnie język Moliera i wzruszając ramionami. Jedziemy w milczeniu ruchomymi schodami, pełznącymi ku powierzchni niczym gigantyczna, opancerzona gąsienica. Nieliczni podróżni rozsiani wzdłuż schodów to studenci, doktoranci i, podobnie jak my, dziennikarze; tych ostatnich można rozpoznać po wyświechtanych torbach z imitacji skóry, dyndających na ramionach, służbowych komunikatorach najnowszego typu, przyczepionych do nadgarstków i rozbieganym, wścibskim spojrzeniu. Schodząc z rozpędzonych schodów na solidniejszy grunt mijam ogromne lustro, wypełniające całą ścianę stacji - dostrzegam w nim z zadowoleniem, że ja też jestem dziennikarzem.
Na zewnątrz świeci ciepłe, wrześniowe słońce. Wychodzimy na niewielki placyk u wylotu schodów. Znajdujemy się w najbogatszej dzielnicy Krakowa, zwanej nie przypadkiem "dzielnicą astronomów". Wąska, lecz pieczołowicie utrzymana droga wije się ku szczytowi niewysokiej górki, na której lśni lustrzana iglica Obserwatorium. Ceny działek na wzgórzu i okolicach osiągają niewiarygodne, nomen omen, astronomiczne ceny. Fama głosi, że te położone najbliżej Obserwatorium są droższe, niż na Manhatanie. A mieszkają na nich wyłącznie astronomowie. Ludzie mówią, że w dzisiejszych czasach tylko ich na to stać. Przynajmniej tych krakowskich.
Wokół roztacza się uniwersytecki kampus. W zielony krajobraz pełen drzew i krzewów pięknie wkomponowane są czteropiętrowe, tarasowe domy. W głębi, pośród gąszczu krzewów, wystaje ledwie stąd widoczne wejście do podziemnego kompleksu handlowego. Pod ziemię skierowano też cały ruch kołowy. Na powierzchni można dostrzec jedynie rowerzystów, spokojnie krążących po wąskich alejkach, rozległą siecią pokrywających cały kampus. Tu, w okolicach stacji metra, mieszkają studenci młodszych roczników - przede wszystkim nowicjusze. Każdy z nich ma do dyspozycji tylko jeden, za to całkiem przestronny pokój. Jak się dowiaduję z elegancko wydanego folderu, pełnego barwnych, przestrzennych ilustracji, na pierwszym roku astronomii zwykle studiuje około pięciuset osób.
Kilkadziesiąt metrów dalej, w stronę wzgórza, mieszka drugi rocznik - nieco mniej liczny - folder bez osłonek podaje liczbę trzystu osób. Oznacza to, że dwustu zapaleńców nie wytrzymało szaleńczego tempa i ogromnej liczby obowiązków nałożonych na barki nowicjuszy. Motto uczelni, wypisane złotymi zgłoskami na okładce mówi: "Per aspera ad astra". C'est la vie - powtarzam sobie w duchu, nie śmiąc mierzyć się na głos z językiem Moliera.
W dalszych akademikach mieszkają wyższe (i coraz mniej liczne) roczniki. Im kto dalej zaszedł w swojej edukacji, tym wyżej zamieszkuje na wzgórzu. Tak tu wygląda awans. Jakieś dwieście metrów dalej, za pierwszym zakrętem drogi, stoją ostatnie akademiki. Mieszkają w nich doktoranci, którzy mają już do dyspozycji dwa lub trzy pokoje, w zależności od wyników w nauce i statusu rodzinnego. Za żonę - dodatkowy pokój, więc wśród doktorantów kawalerowie należą do rzadkości.
Hierarchiczny sposób mieszkania jest uświęcony wieloletnią tradycją, sięgającą lat dwudziestych, gdy wznoszono pierwsze budynki kampusu. Powoduje on, że letnie wakacje są okresem chaotycznych przeprowadzek - studenci klną wtedy w żywy kamień. Każdy musi przenieść na własnych plecach cały swój dobytek, pieczołowicie gromadzony przez ostatni rok. Ludzie powiadają, że stypendium pozwala im zgromadzić w takim czasie całkiem sporo. Właściwie to nikt nikogo nie zmusza do przenoszenia się coraz wyżej, ale kto by się zgodził zrezygnować z awansu i pozostać w niższych sferach? Wędrują więc co jesień po zboczach wzgórza, z każdym rokiem przybliżając się do szczytu - dyplomu Obserwatorium, które od ponad czterdziestu lat jest jednym z najbardziej prestiżowych ośrodków akademickich na świecie.
Droga wywija ostry zakręt w lewo i zaczyna się piąć stromo do góry, wprost ku olbrzymiej bramie Obserwatorium. Na boki rozchodzą się wąskie alejki prowadzące ku posesjom astronomów, którzy po udanych studiach podjęli pracę w ośrodku. Uliczki otaczają wzgórze koncentrycznymi półkolami, tworząc osiem zacieśniających się kręgów. Słynny włoski architekt Felinelli, który projektował to osiedle, przejawiał specyficzne - wręcz piekielne - poczucie humoru. Okrężne alejki, wraz ze stojącymi przy nich domami, noszą iście dantejskie nazwy - Pierwszy Krąg, Drugi Krąg i tak dalej. U samego szczytu pagórka, tereny Obserwatorium okala ostatni, Ósmy Krąg. Ponoć mieszkają w nim sami nobliści.
W miejsce zgrabnych, tarasowych domów studenckich, w Kręgach stoją przestronne wille, które dzięki wielkiej powierzchni sprawiają wrażenie bardzo płaskich. Zza gęstych żywopłotów niewiele można dostrzec, lecz nie zauważyłem, by przy którymś z mijanych domów brakowało basenu. Natomiast, ciekawa rzecz, nigdzie nie widać garaży, ani samochodów. Wszystkie ukryte są pod ziemią - gdzieś tu niedaleko przebiega także autostrada A4, ciągnąca się od Paryża do Kijowa. Każdy dobrze zapowiadający się astronom, który przeszedł trudy studiów i piekło konkursu asystenckiego, dostaje na kilka lat mniejszą willę u stóp wzgórza, w Pierwszym Kręgu. Jeżeli uda mu się w ciągu pięciu lat uzyskać profesurę co, jak optymistycznie zapewniają autorzy folderu, jest "kosmicznie trudne", ma prawo kupić dom w którymś z wyższych Kręgów. Dostaje na to specjalną pożyczkę (o której wysokości folder dyskretnie milczy), którą spłaca do końca swego życia z profesorskiej, całkiem astronomicznej pensji. Chyba, że wcześniej wyleci z ośrodka. Wtedy ma szanse dostać pracę na najlepszych uniwersytetach świata, które wręcz biją się o tak zwane "krakowskie odrzuty".
Na łukowym, marmurowym zwieńczeniu bramy Obserwatorium ten sam dowcipny architekt wykuł inskrypcję w języku włoskim: "Lasciate ogni speranza voi ch'entrate". Bartman zauważa, że wrota piekieł powinny się znajdować na dole, przed Pierwszym Kręgiem. Odpowiadam, że tam było jedynie przedpole - spokojne domy, w których tytani umysłu odpoczywają na łonie rodziny, a prawdziwie piekielna praca zaczyna się dopiero za tą bramą. Napis ma przestrzegać wszystkich, którzy chcieliby spróbować swoich sił w zmaganiu z zagadkami Natury. Tylko nieliczni podołają zdziesięciokrotnionemu wysiłkowi intelektualnemu, jaki narzuca praca w tym ośrodku.
Same wrota sprawiają niesamowite wrażenie - są wielkie i masywne. Półkoliste skrzydła, teraz szeroko otwarte, wykonano z potężnych, pionowych belek, złączonych poziomymi sztabami z czarnego żelaza, kutego w fantazyjne, roślinne ornamenty. Belki wyglądają jakby zrobione były z drewna, co wzbudza nieufność mojego angielskiego kolegi. Jednak bliższa analiza wyjaśnia, iż wykonano je z tworzywa, będącego doskonałą imitacją prawdziwego drewna. W każdym skrzydle zamocowano wielkiego, czarnego maszkarona o wyraźnie kociej proweniencji, trzymającego w wyszczerzonych okropnie kłach ciężki, żelazny pierścień, pełniący funkcję kołatki. Łomotanie do takiej bramy nocą, o pełni księżyca, musi stanowić budzący grozę obraz.
U piekielnej bramy stoi prawdziwy Lucyfer - strażnik o posturze goryla, łapach niedźwiedzia, kwadratowej szczęce i włosach, których długość nigdzie nie przekracza regulaminowych pięciu milimetrów. Ubrany jest w granatowy mundur błyskający mnóstwem suwaków, kanciastą czapkę i obowiązkowe, ciemne okulary, zasłaniające pół twarzy. W klapę ma wpięty emblemat Obserwatorium - sylwetkę czarnego jak noc kota o przenikliwych, złotych oczach. U boku dynda mu narzędzie tortur - ciężka, gumowa pałka, na której widok przechodzą mnie dreszcze. Jednak zachowanie tego cerbera przeczy strasznemu wyglądowi - uśmiecha się do nas i każdego wchodzącego pozdrawia podniesioną ręką. Dzisiaj niepotrzebne są żadne przepustki.
Na wprost bramy wznosi się dwudziestopiętrowa szklana wieża - główny gmach Obserwatorium. Srebrzyste, idealnie płaskie tafle okien łączone są tak, by nie było widać żadnych przerw pomiędzy nimi, co sprawia wrażenie, jakby ścianę wieżowca stanowiło jedno wielkie zwierciadło. Na trawniku przed głównym wejściem stoi niewielki pomnik, jednak wyeksponowany w ten sposób, by zwracał natychmiast uwagę każdego wchodzącego. Z marmurowego postumentu spogląda na mnie rozmarzonym, pełnym filozoficznej zadumy spojrzeniem, czarny kot. Pomnik do złudzenia przypomina żywe zwierzę - artysta z wielką precyzją oddał każdy włosek lśniącego, puszystego futra. Mam ochotę go pogłaskać. Dopiero z bliska można się przekonać, że kot zrobiony jest z czarnego metalu, a oczy - chyba z bursztynu. Na postumencie widnieje prosty napis - BRUTUS. Od przechodzącego naukowca dowiaduję się, że temu kotu, a raczej kotce, Obserwatorium zawdzięcza swoją wielkość i sławę. Mówi to zupełnie poważnie.
Lustrzany wieżowiec nie jest jedynym budynkiem Obserwatorium, jednak zdecydowanie wybija się ponad niskie pawilony, pokryte ceglastą, karbowaną blachą, które wyrastają tu i ówdzie z równo przystrzyżonego trawnika. W głębi majaczy zwalista bryła zakopanego w ziemi fortu, który zbudowali jeszcze Austriacy w czasach, gdy Europą co rusz wstrząsały wojny. Dawny fort numer 38, zwany "Fortem Skała", przed półwieczem został przekształcony w muzeum - zwykle tam kierują się wszystkie wycieczki zwiedzające Obserwatorium, by obejrzeć archaiczne instrumenty, którymi astronomowie posługiwali się w ostatnim stuleciu. Na szczycie fortu, ze szczeliny w stalowej kopule, wyziera lufa potężnego działa, które broniło niegdyś zachodnich rubieży Krakowa.
U drzwi szklanej wieży wita mnie młody asystent w nienagannie skrojonym garniturze. Jego schludny wygląd rozbija moje wszelkie wyobrażenia o astronomach i naukowcach w ogóle. Uprzejmie informuje mnie, że pani profesor czeka i szerokim gestem zaprasza do środka: "Pan pierwszy", powiada.
Ze ścian westybulu, prowadzącego do głównego korytarza, spoglądają na mnie skupione i zamyślone twarze osiemnastu noblistów, których wydało Obserwatorium. Wydają się z uwagą przyglądać każdemu wchodzącemu, co z miejsca wprowadza gościa w odpowiedni nastrój.
W środku szklanego gmachu jest zaskakująco dyskretnie i przytulnie. Podłogi pokrywają elastyczne wykładziny, ściany i sufit - jakaś dziwna materia, miękka w dotyku. Znikąd dobiega rozproszone, dzienne światło. Wnętrze udekorowane jest bardzo skromnie, niemal ascetycznie, lecz z dużym smakiem. Przechodzimy do głównego korytarza. Jest cicho i spokojnie. Moje wyobrażenia o pracy naukowca zupełnie legły w gruzach. Oczekiwałem zaaferowanych asystentów w rozchełstanych fartuchach, biegających tam i z powrotem po korytarzach z plikami wydruków w rękach. Jedynymi ludźmi, których spotkałem byli snujący się sennie uczestnicy Zjazdu, którzy mają dziś dzień przerwy w obradach. Mój przewodnik wyjaśnia, że tutaj każdy pracuje w zaciszu własnego gabinetu, a spotkania z kolegami po fachu odbywa za pomocą sieci informacyjnych.
Idziemy do góry szerokimi schodami. Obok bezgłośnie mkną magnetyczne windy, lecz mój przewodnik chce mi pokazać budynek. Poza tym idziemy jedynie na drugie piętro, więc możemy się nieco przejść.
Na antresoli zawieszonej na kształt platformy pokazuje mi dziwne urządzenie. Na czarnym, marmurowym cokole spoczywa jakiś prehistoryczny komputer. Znad zębatej klawiatury spogląda na mnie olbrzymia, wyłupiasta szklana bania, wyglądająca jak dwudziestowieczny telewizor. Dostrzegam niewielką plakietkę z nazwą znanej i dzisiaj firmy Hewlett-Packard. "To komputer, przy użyciu którego przeliczono pierwsze modele metamatematyczne", uświadamia mnie asystent. "Zachowaliśmy go do dziś, jako pamiątkę - nawet jeszcze działa, trzeba by tylko do tych bolców przyłożyć prąd zmienny o napięciu 220 Voltów. Dawniej wszystkie urządzenia były podłączone do takiej sieci zasilającej", mówi z tajemniczą miną, jakby to cokolwiek wyjaśniało. Wzruszam ramionami i pokazuję, że możemy iść dalej.
Pierwsze piętro w całości zajmuje redakcja pisma "Acta Brutusica". Spoglądam wzdłuż korytarza - tu również panuje cisza i spokój, nie widać żywej duszy; dokładnie odwrotnie, niż w redakcji "Gazety". Jedynym zgrzytem, naruszającym sterylny porządek wnętrza jest wielka tablica ogłoszeń wisząca na ścianie. Całą jej powierzchnię pokrywają wszelakiej wielkości i koloru fiszki i karteczki z Bardzo Ważnymi Komunikatami. Uwagę przykuwa spory, czarny arkusz ozdobiony srebrnym nagłówkiem: "Dies irae". Poniżej drobną, lecz precyzyjną srebrną czcionką wydrukowano terminy procesów sądowych, wytoczonych redakcji lub jej autorom. Aż się złapałem za głowę, gdy zobaczyłem ich ilość. Tylko w październiku czeka ich dziewięć spraw - wszystkie o zniesławienie.
Przygotowując się do tego reportażu przejrzałem kilka ostatnich tomów "Acta Brutusica". Jest to najdziwniejsze pismo pod słońcem. Pierwsze zdziwienie budzi nieregularność ukazywania się kolejnych tomów - w nagłówku przeczytałem, że jest to aperiodyk, co w praktyce oznacza, że pojawia się czasem w odstępie dwudniowym, a czasem nawet dwumiesięcznym - w zależności od nastroju i dobrych chęci naczelnego. Dalej, w stopce redakcyjnej można przeczytać, że owym redaktorem naczelnym jest niejaki Tensor III Felis Domestica, czyli ni mniej ni więcej, tylko... kot domowy. Ponoć czarny. Ponoć potomek w linii prostej słynnego Brutusa I. Ponoć wbrew imieniu - kotka.
Rozpowszechniane zarówno w tradycyjnej, papierowej postaci, jak i po sieciach informacyjnych, czasopismo jest dosyć popularne w środowiskach naukowych. Czyta je każdy prawie naukowiec, głównie po to, by znaleźć w nim coś o kolegach i śmiać się do rozpuku, albo też o sobie samym i założyć proces o zniesławienie. Profil pisma jest bowiem satyryczno-naukowy, a jego teksty (i znakomite rysunki) kpią z naukowców lub z samej nauki. To ostatnie może być zrozumiałe jedynie dla tych przedostatnich. W jednym z numerów znalazłem spory artykuł napisany w języku wyższej metamatematyki. Znajomy astronom zapewnił mnie, że tekst jest szalenie śmieszny, po czym wskazał na kilka koszmarnych krzaczków i formuł, rechocząc przy tym radośnie. "Oj nie mogę!" - wykrztusił łapiąc się za brzuch - "E-de-en-el-graf kanonicznej próżni osadzony izochronicznie w kwantowym generatorze struktur nieliniowych, ale jaja!"
Widząc z jaką uwagą studiuję listę procesów sądowych, towarzyszący mi asystent uśmiecha się. Wyjaśnia, że redakcja jest do tego przyzwyczajona. Mają nawet specjalną komórkę do spraw procesów, zatrudniającą najlepszych prawników, dzięki czemu wygrywają dziewięćdziesiąt procent rozpraw. Zaraz na początku odpadają wszystkie procesy wniesione przeciw redaktorowi naczelnemu - w prawodawstwie polskim nie można bowiem zaskarżyć kota. Resztę załatwia się prosto - wolność słowa, niezawisłość prasy i te rzeczy. Znam to z autopsji, jednak duża skuteczność "Acta Brutusica" w porównaniu z "Gazetą Wyborczą" budzi mój szacunek.
Wśród szeregu drzwi na drugim piętrze wejście do gabinetu dyrektora Obserwatorium nie różni się niczym szczególnym od innych. Jedynie na niewielkiej plakietce można przeczytać skromną informację: "Prof. Sylwia Ryś-Krośniak, Dyrektor". Mój przewodnik zostawia mnie samego. Pukam delikatnie. "Proszę" - dobiega z wnętrza stłumiony głos. Wchodzę.
Pani profesor czeka już na mnie w swoim gabinecie. Zgodnie z oczekiwaniem, zastaję przystojną, nienagannie ubraną kobietę w dojrzałym, acz bliżej nieokreślonym wieku. Wskazuje mi olbrzymi, czarny fotel, jeden z tych "żywych" cudów, który natychmiast dopasowuje się do kształtu ciała. Szybkim gestem blokuje rozgadany terminal informacyjny - zostajemy sam na sam. No, może niezupełnie - teraz ja wyciągam mój służbowy komunikator - wszystko, co zostanie wypowiedziane w tym pokoju skrzętnie zanotują komputery redakcyjne.
Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego jest najlepszym i najbardziej prestiżowym ośrodkiem naukowym na świecie. Jak do tego doszło?
Och, niech pan nie przesadza z tym najlepszym ośrodkiem. Ufam, że jesteśmy dobrzy w tym, co robimy, ale jest wiele innych uczelni na świecie, które zajmują się podobnymi problemami równie skutecznie. Ponadto pracujemy tylko nad pewnym wąskim fragmentem współczesnej nauki, inni robią inne rzeczy i robią to z pewnością lepiej od nas.
Jednak sława Obserwatorium jest ogromna. Nie zawsze tak było.
Rzeczywiście. Do końca dwudziestego wieku był to prowincjonalny instytut, o niezbyt dużym dorobku naukowym. Potem nagle wszystko się zmieniło. Początkiem całej lawiny wydarzeń był rok 1997, kiedy to Szydłowski dostał nagrodę Nobla za kowariantne sformułowanie teorii chaosu. Były to czasy, gdy uczeni posługiwali się klasyczną matematyką aksjomatyczną, więc to, co dzisiaj każdy student potrafi obliczyć w ciągu godziny, wymagało całych lat żmudnych dociekań i rachunków. Z tym Noblem to była niemal mistyczna sprawa, jako że zaraz po nim posypały się następne. Nasza lokalna legenda mówi, że naprawdę zapoczątkował wszystko Brutus.
Ten kot?
Tak, a ściślej mówiąc kotka. Sprowadzono ją kiedyś do Obserwatorium, by łowiła myszy. Pewnego razu Szydłowski został w Obserwatorium, by dokonać pewnych obliczeń. Tego dnia strajkowała komunikacja miejska - a musi pan wiedzieć, że w Krakowie nie było jeszcze metra - więc nie wrócił do domu i pracował do późna w nocy w gabinecie kolegi.
Nie we własnym?
To może zabrzmieć niewiarygodnie, ale nie miał on wtedy nawet własnego gabinetu. Oczywiście po otrzymaniu Nobla dyrekcja natychmiast przydzieliła mu osobny pokój, ale była to, że się tak wyrażę, musztarda po obiedzie. Tamtej nocy Szydłowski siedział u kolegi w pokoju i do późnej pory usiłował rozwiązać jedno z najbardziej fundamentalnych równań swojej teorii. Chociaż był już bardzo blisko właściwego rozwiązania, to nie potrafił go znaleźć. Jego myśli zdążały w zupełnie innym kierunku, nie dostrzegając jednej, genialnej idei. Siedział tak niemal do rana nad obliczeniami, po czym zasnął znużony. Gdy się obudził rano, a raczej gdy obudzili go koledzy, na kartce papieru, gdzie zapisywał obliczenia, pojawiło się właściwe, genialne rozwiązanie, wypisane jakimś dziwnym charakterem pisma. Nikt inny nie pojawił się tej nocy w Obserwatorium. W gabinecie znajdował się tylko Szydłowski i kot. Właśnie Brutus, ten z pomnika przed głównym wejściem. Skoro rozwiązania nie napisał człowiek, to zrobił je...
Chyba nie sugeruje pani, że zwykłe zwierzę rozwiązało bardzo trudny problem z fizyki teoretycznej?
Najwyraźniej nie było to takie zupełnie zwykłe zwierzę. O jego umiejętnościach krążą i inne legendy. Nie powiem panu, że to nieprawda, w ten sposób zniszczyłabym część naszego mitu.
Zapewne Szydłowski sam napisał rozwiązanie, lecz był tak zmęczony pracą, że zniknęło to gdzieś w mrokach niepamięci. Ponoć niektórzy geniusze pracują przez sen.
Niech pan myśli co chce. Fakt, że to Szydłowski dostał Nobla, który mu się jak najbardziej należał. Tak czy inaczej, tej nocy czy innej, dotarłby do właściwego rozwiązania - to był problem, nad którym pracował już wiele lat.
A potem się posypało - Machalski, Sokołowski, Otmianowska...
Tak. W 2000 roku Machalski dostał nagrodę Nobla za model źródła energii AGN-ów, czyli obiektów pozagalaktycznych wypromieniowujących niewyobrażalnie duże ilości energii. Do końca dwudziestego wieku nikt nie potrafił odpowiedzieć sensownie na pytanie, skąd ta energia się bierze. Proponowano różne modele - na przykład czarną dziurę z dyskiem akrecyjnym opadającym na nią i dwoma dżetami wzdłuż osi obrotu; rozpatrywano cały szereg mechanizmów promieniowania, lecz wielu rzeczy nie potrafiono wyjaśnić - szerokiego pasma widmowego czy szybkiej zmienności strumienia. Okazało się, że prawdziwe rozwiązanie jest zupełnie inne. Otóż trzeba było tu zastosować...
Może nie wchodźmy w szczegóły, których nasi Czytelnicy nie będą w stanie zrozumieć. Pozostańmy przy stwierdzeniu, że odkrycie było naprawdę doniosłe dla całej nauki.
Następny był Sokołowski - rok później i Nobel za kwantową teorię grawitacji, która właściwie zakończyła etap fizyki i matematyki klasycznej. Na początku naszego stulecia Otmianowska opublikowała wyniki swoich teoretycznych prac nad stochastycznym dynamem magnetycznym, które nieoczekiwanie przyniosły wiele zastosowań praktycznych, przede wszystkim w dziedzinie komunikacji - znany jest wszystkim słynny otmianor, używany do napędu stratolotów. W uznaniu tych zasług Królewska Akademia przyznała sędziwej uczonej Nobla w 2045 roku.
Ale prawdziwego przełomu dokonał ktoś inny.
Właśnie. Knapik i Soida - te dwa nazwiska znane są dzisiaj każdemu dziecku. Odkrycie, którego dokonali, zadało kłam wszystkim legendom o wielkich odkryciach. Wielu ludziom zdaje się, że by dokonać czegoś znaczącego w fizyce teoretycznej, należy mieć mniej niż trzydzieści lat i być co najmniej nawiedzonym maniakiem. Pod koniec dwudziestego wieku obaj uczeni nie przejawiali żadnych objawów geniuszu. Knapik lutował elektronikę dla potrzeb Obserwatorium, Soida zajmował się głównie komputerami, współpracując nieco z grupą Otmianowskiej. Obaj nie mieli nawet doktoratu - niech pan zwróci uwagę, że dzisiaj do tytułu doktorskiego dochodzi się w wieku 25-26 lat. Oni mieli ponad trzydziestkę. Pewnego dnia, a było to w 1996 roku, Knapik rzucił lutownicę, Soida - komputery i galaktyki i zajęli się razem odkrywaniem metamatematyki.
Tak po prostu?
Chyba nie. Nie zachowały się żadne precyzyjne dokumenty z tamtych czasów, poza szczątkowymi zapisami poczty elektronicznej, którą ze sobą czasem wymieniali. Nie wiemy, który z nich pierwszy wpadł na pomysł, by zburzyć liczący kilka tysięcy lat gmach klasycznej matematyki i zbudować wszystko od nowa. Oczywiście dzisiaj dopatrujemy się w tym udziału Brutusa. Pod koniec życia Soida przyznał, że pewnej nocy kot nagryzmolił pazurami na podłodze jedną ze Struktur Kanonicznych - i tak to się zaczęło. Stwierdził, że wtedy nie zrozumiał, o co chodziło, ale urzekło go piękno nakreślonego wzoru. Razem z Knapikiem pracowali nad tą ideą przez kilka lat. Koledzy patrzyli na nich jak na wariatów. Mieli duże problemy z utrzymaniem zatrudnienia - w tamtych czasach nie liczyło się rozumienie i odkrywanie zagadek natury, lecz tak zwane publikacje. Każdy uczony, czy to astronom, fizyk, chemik czy ktokolwiek inny, zmuszany był do ciągłego publikowania swoich "odkryć". Najpierw pisano artykuły na papierze i rozpowszechniano wśród kolegów po fachu, potem wszystko przejęły znacznie wydajniejsze sieci informacyjne. Im szybszy był środek przekazu, tym częściej żądano publikacji, które stały się miernikiem wartości naukowca. "Publikuj albo giń" - mawiano wtedy. Najpierw jedną, dwie prace rocznie, potem doszło do pięciu, ośmiu, dziesięciu, aż w końcu w początkach dwudziestego pierwszego wieku większość ludzi związanych z nauką nie robiła nic innego, tylko pisała te swoje publikacje. Po sieciach krążyły miliony artykułów, których nikt nie był w stanie przeczytać. Przypominam sobie kawał, jaki zrobili wtedy redaktorzy naszego pisma - "Acta Brutusica". Napisali jakiś artykuł o zupełnie idiotycznej treści - same bezsensowne wzory, od początku do końca - i posłali go do jednego z najbardziej renomowanych żurnali sieciowych. Artykuł został przyjęty bez zmrużenia oka i ukazał się publicznie. Co więcej, wielu naukowców w swoich pracach powoływało się na niego, próbując rozwinąć idee, które rzekomo w nim tkwiły. Gdy sprawa wyszła na jaw - dopiero po trzech latach! - biedaków omal nie zlinczowano. Wśród powołujących się na ten wariacki artykuł było wiele międzynarodowych autorytetów. Człowiek, który recenzował pracę przed przyjęciem do żurnala popełnił samobójstwo.
A co z Knapikiem i Soidą?
Oni pracowali zupełnie inaczej. Natchnieni swoją genialną ideą, starali się dogłębnie zrozumieć matematykę i fizykę. Zajęło im to wiele lat, podczas których nie napisali żadnych publikacji - praca była wciąż nie ukończona i uważali, że nie ma o czym pisać. Obaj w końcu stracili posadę w Obserwatorium i przeszli do jednej z bujnie rozwijających się wówczas firm komputerowych. W dzień zarabiali pieniądze na życie i utrzymanie swoich rodzin, w nocy - odkrywali tajemnice natury. Dopiero w 2006 roku opublikowali króciutką pracę - "O matematycznym ładzie Natury". Jak to było do przewidzenia, artykuł zaginął w lawinie krążących po sieciach publikacji i przepadłby bez wieści, gdyby nie przypadek. W jakiś sposób dotarł on do Capomerdy - niechlubnej postaci włoskiej fizyki - który nie wiedzieć czemu uparł się, by oczernić Knapika i Soidę. Spośród tysięcy maniackich prac wybrał właśnie tę jedyną genialną, by zniszczyć jej autorów. Nadał sprawie wielki rozgłos i niechcący przyczynił się do rozpowszechnienia artykułu - odtąd czytali go wszyscy. Nie tylko astronomowie, ale i fizycy wszystkich profesji, matematycy, chemicy, informatycy, inżynierowie. Każdy chciał zobaczyć słynną pracę, o której Capomerda powiedział "piramidalna kupa gówna". Chyba tylko dzięki głupocie i wulgarności Włocha odkrycie Knapika i Soidy zostało dostrzeżone przez społeczność naukową.
Ale Nobla dostali dopiero w 2024.
Tak to wtedy było. Chociaż w 2007 roku sieci informatyczne aż huczały od dyskusji nad matematycznym ładem świata, to tak naprawdę chyba nikt nie zrozumiał pracy naszych astronomów. Nie mówiono jeszcze wtedy o metamatematyce, ale ta pierwsza praca sformułowała jej fundamenty. Na zrozumienie i docenienie trzeba było czekać osiemnaście lat.
No właśnie. Dzisiaj słowo "metamatematyka" dla przeciętnego człowieka jest synonimem niewyobrażalnej abstrakcji, której nie jest w stanie pojąć zwykły umysł.
Tak jest rzeczywiście, chociaż nie do końca. Metamatematyka jest trudną dziedziną, bardzo odległą od naszych codziennych intuicji, lecz przy jej pomocy można niezwykle prosto zapisać fundamentalne prawa rządzące światem, czyli Siedem Struktur Kanonicznych. Przez tysiące lat ludzie posługiwali się klasyczną matematyką, którą dzisiaj nazywamy aksjomatyczną. Każdy stosuje ją na co dzień w najprostszej formie - wykonujemy takie operacje matematyczne, jak dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie. Taka matematyka i dziś oddaje nam wielkie usługi w każdej niemal dziedzinie życia - szczególnie często posługują się nią na przykład inżynierowie. Jednak metamatematyka nie jest najlepszym narzędziem do rozwikływania podstawowych zagadek natury. Jest to narzędzie kalekie - już przeszło sto lat temu udowodniono, że nie jest ona wewnętrznie spójna - mówi o tym słynne twierdzenie Gödla. Mówiąc w uproszczeniu, jeżeli będziemy się posługiwać wewnętrzną logiką matematyki do wyprowadzania i dowodzenia kolejnych twierdzeń, to prędzej czy później natkniemy się na coś niewytłumaczalnego, na twierdzenie, którego nie można ani udowodnić, ani obalić. W pewnym momencie matematyka przestaje działać. To pierwsza, bardzo zasadnicza trudność. Dalej: aby zrozumieć jakieś zagadnienie, zwłaszcza w zakresie fundamentalnych problemów astronomicznych, pytających o początek Wszechświata, jego rozwój, budowę cząstek elementarnych, naturę czasu i przestrzeni, otóż, aby to zrozumieć, należy zbudować sobie jakiś model badanego zjawiska. Zwykle posługujemy się w tym celu matematyką. Jednak klasyczna matematyka nie bardzo przystaje do struktury Wszechświata - matematyka posługuje się raczej obiektami ciągłymi, natomiast świat jest z natury dyskretny, czyli nieciągły - składa się z pewnych niepodzielnych elementów. Najdobitniejszy wyraz znalazło to w zapomnianej już, dwudziestowiecznej mechanice kwantowej. Zatem stara matematyka była niekompletna i nie przystająca do realnej rzeczywistości. Fizycy zeszłego wieku nie zdawali sobie jeszcze jasno sprawy z tego, że pewnych problemów nie da się przy jej pomocy rozwiązać z przyczyn zasadniczych. Nie chodzi tu o to, że ówcześni uczeni byli za mało inteligentni czy nie dość wykształceni. Nie. Ograniczało ich narzędzie, przy pomocy którego poznawali Naturę i przez którego pryzmat patrzeli na świat. To tak jak biolog, dysponujący jedynie lupą nie będzie nawet podejrzewał istnienia bakterii. Do tego potrzebny jest mikroskop.
I taki gnostyczny mikroskop stworzyli Knapik i Soida?
Tak. Stworzyli zupełnie nowe narzędzie do badania Wszechświata. Narzędzie czysto teoretyczne - nie żaden nowy teleskop. Narzędzie pozwalające ROZUMIEĆ. To było jak olśnienie, jak uderzenie pioruna. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że świat wygląda w swych fundamentach zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy. Okazało się, że większość istniejących teorii jest mocno niedokładna, lub wręcz błędna. Nagle, rzecz zdumiewająca, świat okazał się znacznie prostszy - do jego całkowitego opisania wystarczyło Siedem Struktur Kanonicznych.
Siedem słów Boga.
To Charuin wymyślił to określenie. On też powiedział, że metamatematyka jest językiem Boga, Językiem Stworzenia - gdyż w sposób doskonały przystaje do świata zewnętrznego. Każdy obiekt, każde zjawisko, każde pojęcie, każde prawo we Wszechświecie ma swoje dokładne odzwierciedlenie w języku metamatematyki. Z początku wyglądało to obrazoburczo, niemal heretycko, ale uczeni czuli się tak, jakby pojęli myśli Boga, jakby zrozumieli samą Jego istotę. Ba, niektórzy zaczęli nawet na nowo interpretować Biblię! Siódemka okazała się być magiczną liczbą, Siedem Struktur Kanonicznych zaczęto kojarzyć z siedmioma dniami stworzenia, powstały całe nowe sekty religijne, przepowiadano rychły koniec świata w związku z poznaniem prawdziwego imienia Boga, słowem - zrobił się niezły bałagan. Fizykom z kolei zdawało się, że nie ma już nic więcej do odkrycia. Struktury Kanoniczne dawały uczonym całą możliwą do pomyślenia wiedzę. W roku 2016 Wisley i Norrigan udowodnili, że metamatematyka stanowi system domknięty. W 2021 Charuin udowodnił, że z Siedmiu Struktur Kanonicznych można wyprowadzić całą fizykę. Rozumie pan? - całą! Zdawało się, że władza nad światem jest w zasięgu ręki, że człowiek wreszcie sięgnie gwiazd i znacznie dalej, znacznie głębiej. Ale było to dosyć złudne. Z faktu, że coś jest teoretycznie możliwe, nie wynika natychmiast gotowe rozwiązanie. Okazało się, że metamatematyka świetnie nadaje się do opisu podstaw budowli świata, do spojenia przestrzeni, czasu, cząstek i oddziaływań w jednolite struktury. Z czysto teoretycznych rozważań wynikły wszystkie stałe fizyczne - liczby, które dotąd tajemniczo, niemal z sufitu pojawiały się w równaniach matematycznych. Dzięki metamatematyce wiemy, że cząstki i oddziaływania są przejawem jednej, głębiej ukrytej przed naszymi oczami, struktury. Wiemy, dlaczego przestrzeń ma dokładnie trzy wymiary. Niestety, gdy przechodzimy do układów bardziej złożonych, struktury komplikują się niezmiernie. Do dziś nie potrafimy na przykład opisać dynamiki układu planetarnego przy użyciu metamatematyki, co jest przecież bardzo starym i precyzyjnie rozwiązanym zagadnieniem w klasycznej matematyce. Tam owo fundamentalne narzędzie zawodzi.
Wróćmy do roku 2006. Co naprawdę odkryli Knapik i Soida?
Co odkryli? Mój Boże... Uważam, i nie jestem w tym sądzie odosobniona, że dokonali największego odkrycia w dziejach ludzkiej cywilizacji. Bez żadnej przesady. Wtedy, w 2006, stworzyli podstawy metamatematyki. Zamiast klasycznych równań, parametrów i operatorów, zastosowali aparat pojęciowy z teorii grafów. Czegoś podobnego dokonał Feynman w połowie dwudziestego wieku, ale nikt nie brał go wtedy serio. Nie miał on zresztą odwagi, by poprowadzić swoje idee poza granice zdrowego rozsądku.
Nasi astronomowie mieli?
Jak najbardziej. Już panu powiedziałam, że pracowali w zupełnie inny sposób, niż pozostali naukowcy. Ich zdrowy rozsądek nie interesował. Podziwiam bardzo ich intuicję, gdyż przez wiele lat szli w kierunku, który wydawał się zupełnie wariacki. Brnęli w poprzek logiki, przedzierali się przez gąszcze sprzeczności i niedorzeczności, burzyli schematy myślowe ugruntowane przez setki lat, aż w końcu doszli do czegoś tak spójnego i pięknego, że poświęcili temu resztę swojego życia. Zamiast rozwiązywać skomplikowane równania różniczkowe, zaczęli rysować swoje grafy. Z początku zdefiniowali kilka podstawowych krawędzi i operacji, znanych już wcześniej z teorii grafów. Ich geniusz polegał na tym, że od razu przypisali im pewne interpretacje fizyczne. Mieli jakąś nieludzką zupełnie wyobraźnię, by natychmiast dostrzec to, co innym zajęło wiele lat. W swej pierwszej publikacji przedstawili strukturę, zwaną dziś Trzecią Strukturą Kanoniczną, z której wywiedli liczbę wymiarów Wszechświata. Była to nie lada sensacja, jak na owe czasy. Potem podali Czwartą i Siódmą Strukturę, zrazu w niepełnej, nieskierowanej postaci. Przez kilka lat nikt nie był ich w stanie zrozumieć, choć wszyscy doskonale widzieli niesamowite rezultaty, które otrzymywali. Pomawiano ich o hochsztaplerstwo. Musiało minąć kilka lat, by ich geniusz wreszcie doceniono. Gdzieś koło dziesiątego roku zaczęły się pojawiać pierwsze prace metamatematyczne innych autorów. Powstała nowa dziedzina nauki, która wymagała zbudowania niemal wszystkiego od początku. Na szczęście pierwotne intuicje Knapika i Soidy były niezwykle trafne, więc w samych założeniach niczego nie trzeba było zmieniać. Ich formalizm grafowy też był znakomity - stosujemy go z niewielkimi modyfikacjami do dziś. Tak więc po 2010 roku coraz więcej entuzjastów przyłączało się do budowania nowej wiedzy. Po następnych kilku latach nie mówiono już o niczym innym. Pojawiły się nowe Struktury Kanoniczne, do lat dwudziestych poznano ich sześć. Wtedy Charuin podał najważniejszą i najtrudniejszą - Pierwszą i udowodnił, że jest ich tylko siedem. Za swoje twierdzenie dostał w dwudziestym trzecim roku Nobla, którego nie przyjął - poparło go zresztą całe środowisko naukowe. Pamiętamy to wszyscy doskonale - powiedział, że nie przyjmie nagrody Nobla, dopóki nie dostaną jej Knapik i Soida, którym wszystko zawdzięczamy. Akademia Królewska mogła naprawić swój błąd i rok później Knapik, Soida i Charuin odebrali w Sztokholmie nagrody.
Podsumujmy krótko - najpierw Szydłowski dostał Nobla pod koniec dwudziestego wieku, za nim kilka innych osób z Obserwatorium, aż wreszcie w dwudziestym czwartym nagrodę dostali Knapik i Soida. Salman Charuin, laureat z dwudziestego trzeciego roku też pracował w Obserwatorium.
Od roku 2018, od kiedy objął katedrę metamatematyki teoretycznej. Tak więc jego Nobel też przyniósł chwałę naszemu ośrodkowi.
Jednak Knapik i Soida zostali z Obserwatorium wyrzuceni.
To jedna z niechlubnych kart naszej historii. Soidę wyrzucono za brak doktoratu w 1998 roku, a Knapik odszedł sam, solidaryzując się ze swoim kolegą. Dopiero w 2010 roku, gdy stali się już sławni na całym świecie, poproszono ich o powrót, oferując stanowiska profesorskie.
Bez doktoratu?
Doktoraty załatwiono im od ręki, biorąc za podstawę ich dotychczasowe publikacje. W ekspresowym tempie dwóch tygodni zorganizowano egzaminy doktorskie oraz obronę i w czerwcu dziesiątego roku obaj otrzymali tytuły doktora nauk fizycznych. W październiku objęli swoje katedry z tytułami profesorskimi.
W tym czasie Obserwatorium osiągnęło już znaczny prestiż na świecie. Jak do tego doszło?
Pracowało w nim już trzech noblistów. Wziąwszy pod uwagę liczbę wszystkich pracowników, odsetek noblistów był ogromny. Tak naprawdę, to ośrodek zaczął gwałtownie nabierać wartości po 1997 roku, czyli po pierwszym Noblu. Jego sława jak magnes przyciągała świetnych astrofizyków z całej Polski i nie tylko. Między innymi następował drenaż najsilniejszego podówczas ośrodka astronomicznego w Polsce, Centrum Astronomicznego imienia Mikołaja Kopernika w Warszawie, zwanego w skrócie CAMK-iem. Jego najlepsi ludzie przyjeżdżali pracować do Krakowa, co doprowadziło do likwidacji CAMK-u w 2001 roku.
Ten trzeci Nobel ich dobił?
Tak mówią, chociaż było to pół wieku temu i trudno teraz powiedzieć, co się naprawdę stało. Po roku dwutysięcznym wszystkie ośrodki - nie tylko astronomiczne, ale i matematyczne, i fizyczne poza Krakowem - po prostu przestały się liczyć. Z dużym prestiżem wiązały się też duże pieniądze, więc Obserwatorium zaczęło się bujnie rozwijać. Oprócz znanych astrofizyków przyjeżdżali też do nas studenci z całego świata, by pobierać nauki u noblistów. Tak jest zresztą do dzisiaj. Następnie, w związku z odkryciem Knapika i Soidy, Kraków stał się międzynarodowym centrum nowej fizyki. Na lata dwudzieste i trzydzieste przypada intensywny rozwój tej dziedziny i naszego ośrodka - największe uniwersytety amerykańskie pozostały daleko w tyle. Pod koniec dwudziestego wieku uczyło się u nas przeciętnie dwudziestu - trzydziestu studentów na wszystkich rocznikach, dziś mamy ich niemal dwa tysiące, na kilkunastu specjalizacjach. Wie pan zresztą doskonale, że był to czas przemian społecznych w całym kraju - w latach trzydziestych Polska stała się kulturalnym i politycznym centrum Europy. Nie na darmo stolicę Unii przeniesiono do Krakowa.
I wszystko to jest zasługą jednego, małego, czarnego kota?
Niech pan zapyta naszych pracowników. Niech pan zejdzie na dół i obejrzy sobie pomnik Brutusa. Ja panu nie odpowiem na to pytanie.
Jak pani profesor widzi przyszłość Obserwatorium?
Ostatnie dziesięciolecie stało pod znakiem stabilizacji. Nieustająca, szybka ekspansja nie jest możliwa, w pewnym momencie może doprowadzić do kryzysu wielkości i nadmiernego rozdęcia. W latach czterdziestych skoncentrowaliśmy się raczej na usprawnieniu struktury wewnętrznej uczelni - przede wszystkim na ulepszeniu metod nauczania, dzięki czemu mogliśmy zwiększyć liczbę studentów. Praca naukowa oczywiście idzie do przodu, lecz nie w tak wariackim tempie, jak to było jeszcze dwadzieścia lat temu. Myślę, że zakończyła się pewna epoka - czas wielkich nadziei i czas wielkiego entuzjazmu. Teraz nadchodzi czas zbierania owoców. Wiele jest jeszcze przed nami do zrobienia i patrzymy w przyszłość optymistycznie.