Klim Rettub
Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul.Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND
(Otrzymano 25 listopada 1993, w wersji uzupełnionej 13 grudnia 1993)
Zamiast streszczenia - Poniższy tekst powstał głównie z pobudek dydaktyczno-moralizatorskich, czyli - jak się niekiedy powiada - ku przestrodze młodego pokolenia, które niekoniecznie musi pamiętać, jak to dawniej bywało. By więc uświadomić wszystkim młodym ludziom, którzy zajmują się dziś nauką, jak wielka była cena dojścia do pewnych demokratycznych zdobyczy, jak również to, że obecny stan rzeczy nie jest bynajmniej czymś oczywistym, chciałbym przedstawić tu pewną złowrogą, choć dość znamienną historię z nie tak bardzo jeszcze odległej przeszłości.
Trzeba było wielu lat, aby skutecznie i raz na zawsze wykorzenić w naszym kraju pewien okrutny "sport" (a może raczej "rytuał"? - sam już nie wiem, jak to nazwać) przez długi czas namiętnie uprawiany przez stołecznych, mocno ambitnych i nie mniej drażliwych luminarzy nauki. Nader niepokojącym zjawiskiem było stopniowe przenikanie owego "sportu" na prowincję - choć, trzeba to wyraźnie podkreślić, prezentowane tam metody nigdy nie dorównywały swym wyrafinowaniem dopracowanym do absolutnej perfekcji chwytom stołecznych mistrzów. A rzecz polegała po prostu na brutalnym i niezwykle metodycznym niszczeniu początkujących prelegentów, którzy nieopatrznie zgodzili się na samobójczy krok wygłoszenia referatu na seminarium w stolicy.
Nie plącząc się w dalsze wyjaśnienia, posłuchajmy teraz krótkiego dialogu, który stanowi zawiązanie głównej intrygi w naszej tragicznej opowieści. Wystąpią w nim: Bardzo Wybitny Uczony, który zrobił błyskotliwą karierę za oceanem oraz początkujący adept sztuki astronomicznej, zwany dalej ofiarą - nieśmiały lecz ambitny osobnik, chwilowo bez widoków na jakąkolwiek karierę. Miejsce akcji: długi korytarz czołowej instytucji naukowej w kraju. Ściany pokrywają gęsto tablice z Bardzo Ważnymi Ogłoszeniami. Pomiędzy tablicami - rząd drzwi rozciągający się aż po horyzont. Lektura sławnych nazwisk z wizytówek na drzwiach zapiera wprost dech. Całość oświetlona mrugającą tajemniczo świetlówką.
BARDZO WYBITNY UCZONY: Czy pozwoli Pan, że się przedstawię? Moje nazwisko... - tu pada nazwisko i w tym momencie przyszła ofiara z przerażeniem rozpoznaje w słodko uśmiechniętym nieznajomym międzynarodową sławę astronomiczną o wyglądzie dosyć nawet zbliżonym do tego, który wszyscy tak dobrze znają z prasy i z telewizji.
OFIARA (blada jak burak cukrowy): - Ależ jak najbardziej, proszę uprzejmie - w tym miejscu głos zaczepionego młodego człowieka załamuje się gwałtownie, a jego przerażenie miesza się z niespodziewanym przypływem wzruszenia.
B. WYB. UCZONY (stanowczo lecz z gracją): - Pan podobno robi takie ciekawe rzeczy.
OFIARA (czerwona jak burak ćwikłowy): - Ja? Eeee, gdzież tam...
B. WYB. UCZONY (beznamiętnie a surowo): - Niech pan tylko nie udaje takiego skromnego. Pan przyjedzie i NAM to wszystko opowie. Tak się świetnie składa, że... (tu następuje szybki rzut oka do eleganckiego kalendarzyka made in USA)... o właśnie, tak przypuszczałem: trzecia środa marca jest zupełnie nieobsadzona! Co pan na to?
OFIARA (słaniając się): - ?!!!
B. WYB. UCZONY (żegnając się pośpiesznie): - Cieszę się niezmiernie. Zgodnie z ustalonymi zwyczajami, MY się najpierw zapoznamy, a potem - ustosunkujemy. No, a jeśli NAM się spodoba, to kto wie...
Pożegnajmy na moment naszych bohaterów, bowiem najwyższy czas na komentarz teoretyczny. Zacytowany dialog stanowi typową fazę wstępną: klasyczne zaproszenie-pułapka. Mistrzowskie założenie przynęty i połknięcie jej przez ofiarę - to ostatnie bardziej pod wpływem zaskoczenia zmieszanego z dobrym wychowaniem, niż z jakiejś wewnętrznej potrzeby. Wszystko jednak wyglądające dość niewinnie, w dodatku dyskretnie posmarowane jakąś bliżej nieokreśloną, zagadkową obietnicą.
Od tej chwili będzie można zaobserwować u ofiary pierwsze objawy stanu, którego pełny opis da, być może, dopiero psychiatria przyszłych pokoleń. Najważniejszym z tych objawów będzie radykalna utrata wewnętrznego spokoju. Jego miejsce zastąpi stopniowo gwałtowna walka dwu przeciwstawnych sobie sił, z których jedna, optymistyczna powie naszej ofierze: no, wreszcie ktoś cię docenił, odtąd wszystko się zmieni, druga zaś będzie powtarzać zagadkowo lecz uparcie: uważaj, na co ci to? - obyś nie żałował.
Jedno też nie ulega najmniejszej wątpliwości: od tej pory, dość dotąd leniwie płynący czas, zaczyna nabierać gwałtownego przyspieszenia. Jeszcze miesiąc, jeszcze tydzień i w końcu nieuchronna chwila zbliża się na odległość infinitezymalnie małą.
Kolejne wydarzenia zarejestrowane w pamięci ofiary i, gdy było już po wszystkim, wielokrotnie później z trudem odtwarzane, wyglądały następująco: Najpierw był ciężki dzień spędzony na poszukiwaniu kolorowych pisaków i stosownej folii. Dalej nieprzespana noc wypełniona porządkowaniem szpargałów, sennymi koszmarami i czekaniem na dźwięk budzika. Potem długa jazda w przedziale pociągu pełnego milczących, skrywających się za gazetami, wyperfumowanych jegomościów w garniturach. Wreszcie zamglony krajobraz pełen szerokich ulic, po których we wszystkie strony snują się senne, skrajnie obojętne i bezimienne postacie. Słowem - stolica. W miarę przesuwania się kolejnych, naszkicowanych powyżej obrazów, ofiarę zaczynają opanowywać złe przeczucia. Jest już jednak zbyt późno, by wykonać jakiś sensowny - a przy tym w miarę honorowy - manewr.
Zaraz po przyjeździe na miejsce ofiara zostaje poddana
znieczulającej serii wstępnych kurtuazji, mających
niewątpliwie na celu uśpienie czujności frajera ("Jakie tam
nastroje w Galicji? Fort
- Najmocniej przepraszam, czy pan może uprawia tu jakąś nową fizykę?
Ofiara zamiera w niemym bezruchu, poruszając bezdźwięcznie z rozpędu ustami. Po upływie dobrej minuty dochodzi do siebie i prosi niepewnym głosem o powtórzenie pytania, co też następuje - z równie beznamiętną i wyszukaną uprzejmością. Za trzecim razem arystokratyczny głosik jest bardziej konkretny:
- Liczba atomowa z lewej strony pana formuły najwyraźniej różni się od tejże liczby po stronie prawej. Zgodnie z powszechnie przyjętą fizyką - a w każdym razie taką, jaką MY się tu zajmujemy - obydwie one powinny być identyczne.
Słowom tym towarzyszy służalczy chichot dobiegający z innego końca sali. Ofiara przystępuje bezzwłocznie do sprawdzania i zaczyna gorliwie dodawać cyfry, myląc się przy tym wielokrotnie. Cała sala czeka w grobowym milczeniu na rezultat owych rachunków. Po pięciu minutach okazuje się, że wszystko było dobrze - po prostu pytający źle odczytał jakąś cyfrę. Ale główny sprawca zamieszania nie jest teraz zainteresowany rzekomo nową fizyką: zdążył już odwrócić się tyłem do tablicy i, mocno rozbawiony, z ożywieniem debatuje nad czymś z kolegą.
Po wznowieniu prelekcji złowróżbna cisza trwa jeszcze kilka minut. Można bez trudu domyślić się, że mało kto słucha anemicznych wywodów ofiary. Wśród publiczności trwa bowiem w tym czasie dosyć jawna wymiana porozumiewawczych mrugnięć oraz znaczących chrząknięć. W pewnym momencie ich łączna masa przekracza najwyraźniej masę krytyczną, bowiem nagle, niby grom z jasnego nieba, zaczyna się nieoczekiwany, zmasowany atak. Jednak tym razem wszelkie dobre maniery idą w kąt.
Zwykle na początku ofiarę kłują ostre żądła specjalnie przygotowanej bojówki, rekrutującej się z rozmaitych młodych a gniewnych ("A jak się to ma do najnowszego preprintu Jonesa et. al.? Czyżby pan nie uwzględ- niał w rachunkach wpływu zdegenerowanych hiperonów?!"). Kompletnie ogłuszony prelegent nie zdążył jeszcze dobrze przyjść do siebie, a tu już truje go zabójczy jad utytułowanych sklerotyków ("Ja przyznam szczerze, że się na tym nic a nic nie znam, ale mam takie małe pytanko laika. Czy to, co pan robi jest w ogóle ważne? A jak się to ma do ogółu aktualnie prowadzonych prac? Skąd się wziął minus w lewym dolnym rogu... a nie, może dobrze, wszystko jedno.").
Czasami (dosyć rzadko) delikwent niespodziewanie okazywał się pyskaty ("Mówiłem już, że nie znam żadnego Dżonsa, tym bardziej jego durnego preprintu, a hiperony pomijam celowo, bo w tym właśnie, zrozumcie to wreszcie, tkwi istota mojego przybliżenia!"). Niekiedy z desperackim bohaterstwem trwał na swej fatalnej pozycji aż do samego końca żenującego happeningu ("Owszem, to co robię jest BAAARDZO ważne!"). W takiej sytuacji traktowano ofiarę jako generalnie niejadalną i porzucano z pogardą w stanie permanentnego ogłupienia z doczepioną stosowną etykietkę ("Czy to w ogóle astronom? To przecież filozof. Gorzej - to nawet matematyk!").
Finałem całej afery mogła być już tylko przyspieszona ewakuacja ofiary w kierunku pomnika gierkowskiej myśli architektonicznej, jaką jest stołeczny Dworzec Centralny. Niezależnie od panującego ustroju politycznego oraz orientacji aktualnego składu rządu, drogowskazem był i pozostał niewruszony oraz majestatyczny Pałac Kultury i Nauki. A potem pełen niesmaku powrót pociągiem na prowincję w towarzystwie tych samych co rano jegomościów, tyle że nieco wymiętych i znacznie bardziej rozmownych, rozprawiających z zadowoleniem o skutecznym załatwieniu Bardzo Ważnych Spraw w stolicy tudzież o swych licznych, nader korzystnych zakupach.
Ale nasz bohater nie słucha opowieści o wyczynach dzielnych jegomościów w ministerstwach, wysokich urzędach i domach towarowych. Głowa pęka mu od rozmaitych ponurych myśli w rodzaju - "A to ci dopiero straszne typy! Pałac jak pałac, kwestia gustu, nauka - owszem, ale ta ich kultura! Co za idiota ze mnie! Żeby się dać nabrać na coś takiego... Nigdy więcej!"
Natomiast po powrocie do domu, kiedy już minął poseminaryjny kac, sumienie naukowca brało górę nad urażonym honorem i nakazywało jednak zbadać dyskretnie przyczyny niepojętej agresji uczonych mężów, czyli zapoznać się z preprintem Jonesa i spółki oraz dowiedzieć coś niecoś o zdegenerowanych hiperonach. Ciekawscy koledzy najpierw nie mogli się nadziwić ("Co cię tak nagle wzięło na uczenie się?!"), ale potem jednak, od słowa do słowa, wyciągali prawdziwą przyczynę niespodziewanego pędu do wiedzy niefortunnego naukowca. I dopiero wtedy wszystko stawało się jasne. Posłuchajmy typowego dialogu pomiędzy dopiero co oprzytomniałą ofiarą a jej doświadczonymi życiowo kolegami z macierzystej placówki:
DOŚWIADCZONY ŻYCIOWO NR 1: - Toś ty, ofermo, nie wiedział, że ONI, za pierwszym razem, wszystkich bez wyjątku tak spuszczają po warszawsku po brzytwie? To był chrzest naukowy połączony z próbą pokory, a tyś się rzucał! Straciłeś jedyną okazję w życiu! Teraz masz karierę zapapraną aż do śmierci, bo co jak co, ale pamięć to oni mają dobrą. Nawet jak cię dopuszczą do doktoratu, to habilitację masz utrupioną z definicji!
DOŚWIADCZONY ŻYCIOWO NR 2: - Trzeba było położyć uszy po sobie: "Tak jest, panie profesorze, oczywiście, panie dyrektorze. Jeśli pan pozwoli, to ja się później zgłoszę i pan mnie łaskawie odeśle do takiego, który świeżo powrócił, a on mi już powie jak się to robi w Ameryce, czyli tak, żeby było O.K." Rozumiesz, frajerze? A następnym razem byłbyś już dla NICH swój gość i wszystko byłoby w porządku - i to nawet bez Jonesa i jego zasranych hiperonów!
OFIARA-FRAJER (z osłupieniem): - A niby skąd ja miałem to wszystko wiedzieć? Czegoście mi wcześniej nic nie powiedzieli? Tacy z was kumple?! Czyżby i was już też tak kiedyś?... Przyznajcie się!
DOŚWIADCZENI ŻYCIOWO NR 1 ORAZ NR 2 (wyraźnie zadowoleni z siebie, przekrzykując się nawzajem): - Coś ty taki nerwowy?! A co - myślałeś sobie może, że tylko my mamy obrywać po łbie? Nie wiedziałeś, że najlepszym lekarstwem na skutki wygłupienia się jest obserwowanie, jak ktoś inny wygłupi się jeszcze bardziej? To jest elementarna psychologia człowieka, a w końcu naukę robią ludzie. Takie jest życie, ty naiwny idealisto. Tu działa podstawowa reguła, która mówi: moje własne akcje najlepiej idą w górę kiedy komuś innemu się nie wiedzie. A poza tym, przyznaj się szczerze - spodziewałeś się, durniu, że to właśnie ty zaimponujesz IM jakimiś swoimi prymitywnymi pomysłami? ONI takie wyniki, a nawet jeszcze lepsze, produkują na pęczki. A teraz zostaw tego Jonesa, bo i tak go już obalili, i chodź z nami na piwo.
DOŚWIADCZONY ŻYCIOWO NR 3 (rechocząc obleśnie): - He, he, he, nawiasem mówiąc, gdyby ten nowy, wiesz - ten co to go dopiero przyjęli na staż, pytał cię przypadkiem, jak ci poszło, to mu powiedz, że owszem, świetnie. Dostałem cynk, że ten nadgorliwy pracuś spreparował referat z dysków akrecyjnych i wybiera się do nich w przyszłym miesiącu na seminarium! Gdy wróci, to wszyscy razem złożymy mu maleńką wizytę reanimacyjną. Wtedy się skutecznie pocieszysz!
DOŚWIADCZONY ŻYCIOWO NR 4 (przez cały czas przytoczonego dialogu milczy, uśmiecha się tajemniczo i udaje, że go to wszystko niezbyt interesuje, jednak dyskretnie sączy każde słowo rozmowy).
I cóż tu dodać? W taki to sposób nasz "naiwny idealista", bezwiednie i dość niespodzianie zawalił z kretesem swój pierwszy, praktyczny egzamin z uprawiania i sprzedawania Wielkiej oraz Jedynie Słusznej Nauki. Jakie były skutki tej fatalnej kompromitacji, a w konsekwencji - jakie były dalsze losy jego samego? Teoretycznie możliwości było kilka. Przedstawimy tu jedną z nich.
Początkowo coś tam jeszcze przekornie buntowało się w nim. Całymi dniami snuł się po kątach, jakby był niespełna rozumu - nie poznając nikogo, ze wzrokiem błędnym, pełen mieszanych uczuć. Z czasem jednak jego stary idealizm rozwiewał się powoli, a on sam przystępował do studiowania rozmaitych, niepisanych a nader zawiłych praw psychologii uczonych. Zaczął też badać subtelne mechanizmy władzy oraz twardą ekonomię rynku naukowego. Co więcej - starał się zjednać sobie możliwie wielu wpływowych mężów nauki ("Bez współpracy daleko nie zajadę" - tak się wyrażał). I - rzecz ciekawa - nigdy już nie zgłębiał żadnych preprintów. Jakoś dziwnie zaczęło go to nudzić. A może po prostu nie miał czasu wśród natłoku znacznie bardziej poważnych zajęć? Pod wpływem starszych, doświadczonych życiowo kolegów, całkowicie zaniechał bezpłodnych i męczących rozmyślań o kreacji kosmosu ex nihilo, o kwantowaniu grawitacji, a nawet - tak, niestety! - nawet o strzałce czasu. ("Chybaś oszalał! Marzy ci się Nobel, przyznaj się, co? Bądźże rozsądny, nie tacy jak ty połamali sobie zęby na tym! A dofitować parę krzywych do modelu to niełaska? A zredukować obserwacje, które od lat leżą nieopracowane w szafie, albo strzelić fotometrem jakąś nieobsadzoną zmienną to pies? Patrzcie go, teoretyk się znalazł, psiakrew!" - tak właśnie brzmiały rozmaite życzliwe i płynące prosto z serca rady.)
I tak nasz bohater zmieniał się powoli. Zresztą nie żałował tego specjalnie, a nowy styl spodobał mu się nawet - dzięki konferencjom naukowym zwiedził kawał świata, znał na wyrywki bieżące kursy walut, zgromadził pokaźne konto w banku, a jego nowy samochód budził powszechną zazdrość. Ocierał się wyłącznie o największych. Dzięki nim wiedział, co w nauce jest modne i dobrze widziane, a co już nie, a także - co będzie modne za rok, mimo że jeszcze nie jest. Każdy, kto słuchał jego natchnionych i elokwentnych opowieści po każdym triumfalnym powrocie z zagranicy, nie miał cienia wątpliwości - oto wytrawny ekspert wielkiego formatu.
W tej sytuacji Centrala musiała okazać się tolerancyjna: wielkodusznie doceniła taką metamorfozę i łaskawie dopuściła go na swe elitarne łono oczyszczając jednocześnie z wszelkich zarzutów ("Dobry jest! A pamiętacie jak zaczynał? Nigdy nie należy przesądzać sprawy, lecz uwierzyć w ukryte dobre strony charakteru człowieka" - mówiono ciesząc się szczerze z tak skutecznego nawrócenia).
Odtąd też - jako wyłącznego dysponenta sporej gotówki - zawsze otaczała go chmara zdolnych współpracowników, pełnych niekłamanego podziwu dla jego wyczynów. To dzięki nim ilość jego publikacji podniosła się gwałtownie ("Umie współpracować z młodymi ludźmi i wyławiać prawdziwe talenty" - komentowano z satysfakcją ten fakt). Z czasem doczekał się więc docentury, profesury, dyrektury i emerytury. Słowem, wyrósł na rasowego, cieszącego się autorytetem uczonego, a jego oblepione licznymi tytułami nazwisko stało się niemalże synonimem sukcesu w wielkim stylu.
Opisana powyżej, niewiarygodna i mrożąca krew w żyłach historia należy bezpowrotnie do minionej, i na szczęście zamkniętej już, ponurej epoki. Jej niesławnej pamięci bohater żyje tylko w mrocznych wspomnieniach, przytaczanych niekiedy ku przestrodze młodego pokolenia. Dziś nie ma już takich depczących ludzką godność widowisk, koniec też z osobliwymi przemianami osobowości.
Ściśle rzecz biorąc, bezpośrednio po tym, gdy tylko nasz bohater przekroczył próg stołecznej Świątyni Wiedzy, Kuźni Wyników oraz Wylęgarni Talentów, zdarzył się pewien nader przykry incydent. W pierwszej wersji tej rozprawy (z przyczyn, które już za moment staną się jasne) nie wspomniałem o tym ani słowem. Ponieważ okazuje się, że pamięć dotycząca tego incydentu wciąż jest w kręgach naukowych bardzo żywa, należałoby sprostować rozmaite, uporczywie powracające pomówienia dotyczące osoby ofiary. Na to właśnie zwrócił mi ostatnio uwagę jeden z moich starych warszawskich przyjaciół, który uprzejmie zgodził się być Recenzentem mojej pracy, choć z pewnych powodów wolał zachować anonimowość.
Otóż prawdą jest, że w chwili planowego rozpoczęcia seminarium prelegenta nie było jeszcze w sali wykładowej. Prawdą jest także, że kilka osób (wysoko stojących w hierarchii naukowej), które wcześniej spostrzegły ofiarę i zidentyfikowały ją, traciło swój cenny czas poszukując jej bez powodzenia po całym budynku.
Zdecydowanie nie jest natomiast prawdą (mimo iż początkowo wszystko na to wskazywało) jakoby ofiara w ostatniej chwili nie wytrzymała nerwowo i - przeczuwając niechybną katastrofę - postanowiła zbiec. Jest bowiem faktem, że nasz zdeterminowany bohater, pomimo najgorszych przeczuć, postanowił za wszelką cenę z godnością dotrwać do końca swej misji. Nie jest zupełnie jego winą, że w realizacji tego ambitnego zamiaru natknął się na jedną, bardzo poważną oraz całkowicie obiektywną przeszkodę. Spadło to nań tak nieoczekiwanie, że omal nie zniweczyło całego, misternie obmyślonego scenariusza.
Powiem krótko i szczerze: nastąpiła całkowicie bezwiedna oraz zupełnie niekontrolowana, fatalna w skutkach niesubordynacja organizmu zdeterminowanej ofiary. Stało się to gdzieś w rejonie subtelnych - i słabo dotąd przez medycynę zbadanych - powiązań pomiędzy systemem nerwowym a układem trawiennym. (W tej kwestii całkowicie zgadzam się z Recenzentem niniejszej rozprawy: powyższe określenie brzmi znacznie lepiej, niż banalny termin "sraczka".) Aby jednak nie urazić czyjegoś dobrego smaku, świadomie oszczędzimy Czytelnikom opisu skrajnie trywialnych, rozpaczliwie upokarzających, a przy tym jeszcze nader bolesnych przeżyć ofiary, które rozpoczęły się bezpośrednio po jej dotarciu na miejsce. Wspomnimy tylko, iż finał tych cierpień dokonał się w pewnym naprędce znalezionym pomieszczeniu, wyłożonym elegancką terakotą. Dotarcie do tego pomieszczenia - dosłownie w ostatniej chwili! - było przysłowiowym szczęściem w nieszczęściu dla naszego bohatera. Pomyślmy tylko o tym, co unieruchomiony w swym więzieniu nieszczęśnik mógł odczuwać w tych chwilach, gdy zza terakoty dochodziły doń podenerwowane głosy poszukujących go uczonych mężów!
Tego zaś, co by niechybnie nastąpiło, gdyby w porę nie znalazł owego ustronnego miejsca - nie sposób sobie nawet wyobrazić. Pewne jest jedno: jego hańbę wspominanoby wówczas do końca trwania Wszechświata - i to zupełnie niezależnia od tego, czy koniec ów miałby być Wielką Implozją, czy też może Koszmarnym Wzdęciem.