tekst Adam Michalec, grafika Maria Maślanka
Spiesząc do małego radioteleskopu na kalibrację trzeba skręcić w prawo w wąską, nierówno wyasfaltowaną ścieżkę. Po kilkudziesięciu metrach pod dość okazałym dębem, zresztą samosiejką, zwraca naszą uwagę pochylony piaskowcowy słupek. Wyryte są na nim, dobrze jeszcze widoczne, litery KKE (Kaiserliches und Koenigliches Eigentum) i poniżej, liczba 15. Wyznaczał on dawną granicę twierdzy. Są dni, że przechodzę obok niego obojętnie, tak jakby go nie było. Czasami jednak, zatrzymam się przy nim na chwilę zadumy. Przecież to historia, to niemy świadek dawnej świetności tego miejsca. Kamień chyli się coraz bardziej w kierunku południowym, jakby chciał wyjść z cienia dębu. Dalej jeszcze parę kroków i już jestem przy radioteleskopie. Rano często wita tu obserwatora bażant lub pasące się sarenki, nic dziwnego - toż to ich królestwo. Uciekają dopiero na nasze głośne stąpanie, lub dźwięk wrzucanej kotwicy w otwór betonowego podestu małego radioteleskopu.
Są takie dni, szczególnie przy dobrej widoczności, kiedy schylając się po kotwicę, widzę jak na dłoni Kościół wyrastający na szczycie Srebrnej Góry, jakby na wierzchołkach drzew Lasku Wolskiego umieszczony i często sobie zadaję pytanie: co jest za tym murem otaczającym erem Kamedułów na Bielanach. Czy tam można znaleźć spokój, większy niż ten tutaj na Forcie, a jednocześnie oderwać się od spraw codziennych? Do oderwania się od spraw ziemskich jesteśmy tu, w Obserwatorium przyzwyczajeni, ponieważ obcujemy z Kosmosem na codzień, aby tylko nie mylić tego z bujaniem w obłokach. W każdym bądź razie zwraca naszą uwagę zabudowa Srebrnej Góry trzema wieżami Kościoła, a pomiędzy nimi fasada zwięczona figurą Matki Boskiej, otoczonej metalowymi promieniami, na których zwykle siadają ptaki. Szczególnie dobrze widać je przez lunetę ekspedycyjną. Nic to, że obraz jest odwrócony, pozostaje niezapomniane wrażenie. Jeśli by to komuś nie wystarczało, można spojrzeć nieco dalej w kierunku południowo-zachodnim, gdzie dumnie, na skałach prawego brzegu Wisły, wznosi się Opactwo w Tyńcu. Jakież wrażenia musiało wywierać takie otoczenie na stacjonującą tu - na Forcie pancernym nr 38 - kompanię wojska austriackiego. Pamiętać trzeba, że otoczenie Fortu było czyszczone corocznie z krzewów, tak aby nic nie zasłaniało widoczności i uniemożliwiało ewentualny, skryty dostęp nieprzyjaciela do twierdzy.
Stąd, ze szczytu fortu, gdzie znajdowała się kopuła pancerna Grusona zawierająca haubicę 120mm, widać było jak na dłoni pięknie wijącą się drogę rokadową, którędy wciągano m.innymi dodatkowe działa na szańce Fortu. Horyzont zamykały pasma górskie Beskidu Wyspowego, Tatr, Policy i dumnie sterczącej Babiej Góry. Wskazywała ona zarazem kierunek do stolicy tej krainy, gdzie miłościwie panował Cesarz Franciszek Józef, zarazem najważniejszy zwierzchnik obsady fortu.
Panującą tu ciszę, mącił najwyżej śpiew ptaków i przebiegające stada dzikiej zwierzyny z pobliskiego Lasku Wolskiego, lub wydawane krzykliwym głosem, komendy dowódcy Fortu lejtnanta Bluhera. Nad tym wszystkim - tak jak dzisiaj - górował Kościół z kompleksem eremu, z parowiekową ciekawą historią, na którą składają się fundacje, darowizny, budowy, pożary, odbudowy, imponująca galeria nazwisk królów, książąt, dobrodziejów, uczonych, biskupów, pokutników - i przede wszystkim ukryte, wymykające się opisom duchowe życie wewnętrzne. Spytacie Państwo, co to ma wspólnego z tajemnicą Fortu Skała. Okazuje się, że ma i to więcej niż możnaby sądzić.
Na bramie wiodącej do eremu znajduje się tablica z wezwaniem:
Pustelnia nasza stanowi przystań dla tych, ktorzy zmęczeni bałaganem świata przychodzili tu, aby znaleźć się w obliczu Boga, aby rozważyć swoją udrękę i niedoskonałość, aby w ciszy naszej, z naszego spokoju czerpać otuchę do walki z ziemskimi utrapieniami. Obyś zyskał ją i ty, zadumany przed historią - zabłąkany przechodniu.
Cisza jest doskonała, słychać w niej nie tylko przysłowiowe bzykanie komara, ale też zmaganie się Dobra ze Złem. Ciszę nocną, ciemną, w kopułę nieba wtuloną, rozbija i roztrąca dzwon takim grzmotem, jakby na Sąd Ostateczny wzywał. Wzywa on na wspólną modlitwę do Kościoła. Jest godzina 3.45, tzw. Jutrznia. Tak jest i tak było od zawsze, również wtedy 30 czerwca 1908 roku. Zaczyna się porządek dnia, który kończy się o 21.00. W Kościele nie ma organów, nie ma śpiewu. Muzykę zastępuje melodia dzwonów, wstrząsająca przestrzenią Lasku Wolskiego i okolicznych fortów, kilkanaście razy w ciągu doby. Tak tu było przez lata. Tak chyba będzie....
Rodzi się w nas pytanie: kim są ci zakonnicy? Jak żyją? Czy jeszcze żyją, czy też umarli dla świata?
Wywiedli się przed tysiącem lat z benedyktyńskiego zakonu. Ich patriarchą jest św. Romuald. Pochodził z możnego rodu. Klasztor benedyktyński wydał mu się nie dość surowy dla pokutniczego i świętego życia. Postanowił więc zakładać pustelnie na włoskiej ziemi. W 982 roku buduje erem w Campo di Camaldoli, w toskańskich Apeninach. Ten właśnie erem przetrwał do dzisiaj, jako kolebka zakonu kamedulskiego. Od niego też wzięli swą nazwę nasi kameduli, noszący białe habity z kapturami. Na ziemie polskie sciągnął kamedułów w 1001 r. Bolesław Chrobry. Ponownie sprowadził ich do Polski w 1604 roku, marszałek koronny Mikołaj Półkozic Wolski z Podhajec i wybudował tu pierwszy erem na Srebrnej Górze. Przy wejściu do Kościoła widnieje na fasadzie rok 1605. O zakonnikach napisał kiedyś Tomasz Merton: Oni są siłą świata. Oprócz podstawowych zakonnych ślubów czystości, ubóstwa i posłuszeństwa - kameduli wyrzekają się korzystania z radia i telewizji. Czytanie czasopism dozwolone jest w zakresie bardzo ograniczonym. Od prawie czterystu lat miejsce to użyźnia praca i uświęca modlitwa. Każdy pustelnik jada w celi sam. Wyżywienie bardzo skromne, chude ale zdrowe. Milczenie i modlitwa jest tu permanentną atmosfera duchową, skierowaną ku wieczności. Zdarza sie, że pustelnik prosi o jeszcze ciaśniejsze więzy dla siebie, czyli o tak zwaną rekluzję, będącą perfekcyjnym szczytem pustelniczego powołania. Jest to krańcowe odosobnienie, także od pustelniczej wspólnoty, wymagające specjalnych zezwoleń od władz zakonnych. Obowiązuje go nieprzerwane milczenie w całkowitej samotności - przez lata, tysiące dni, aż do końca życia. Po śmierci zostaje pochowany obok współbraci w ścianie katakumb, tuż obok dolnego kościoła i tylko napis z nazwiskiem zmarłego Ojca - niekiedy dość obco brzmiący - i latami spędzonymi w służbie bożej, mówi coś zwiędzającym. Mimo tego, ani razu nie słyszałem tu groźnego memento mori, bo nikt tu tak na prawdę nigdy nie wypowiada takiego pozdrowienia. Wystarcza świadomość sensownego życia ku śmierci i wieczności, przenikniętego spokojem i radością, która wydaje się nie być z tego świata. Spośród kilku nauk jakie można stąd wynieść, to świadomość, jak niewiele człowiekowi potrzeba, aby żyć po ludzku, z sensem, zdrowo i szczęśliwie. A przyjmą tu każdego mężczyznę, o każdej porze dnia i nocy, nie pytając nawet skąd przybywa. Liczą się tylko szczere intencje służenia Bogu i współbraciom.
Korzystając z okazji uroczystego zaproszenia na "Benedykcję Opata w Tyńcu" o. Adama Kozłowskiego, w dniu 24 marca 1993 r, na której były obecne najwyższe władze Kościelne i administracyjne Królewskiego Miasta Krakowa, miałem ten zaszczyt widzieć się z majorem oo. Kamedułów-Pustelników O. Winfriedem Leitpoldem. Stąd trafiłem na ślad wiążący - w pewnym sensie - ze sobą Klasztor Benedyktynów w Melku (około 80 km na zachód od Wiednia) nad Dunajem (warto przeczytać książkę Umberto Eco - Imię róży) z naszym eremem bielańskim, a pośrednio i fortem pancernym nr. 38.
Jeśli Państwo będziecie kiedyś zwiedzać klasztor w Melk, zwróćcie uwagę na piękną bibliotekę. Przewodnik będzie mówił o plafonie, który jest tak wymalowany, że sufit wydaje się być sklepieniem trójwymiarowym a w rzeczywistości jest płaski jak stół. W tejże bibliotece, o ścianach zastawionych przeszklonymi szafami, na półkach, po prawej stronie od wejścia, jest dział historii klasztorów. Tam też poczesne miejsce zajmuje historia Opactwa Tynieckiego i Eremu z Bielan, doprowadzona mniej więcej do połowy 1918 roku. Opasłe tomisko, oprawne w czerwoną skórę ze złoceniami, zawiera kilkaset kart pięknego papieru czerpanego, początkowo zapisanych w języku łacińskim, potem niemieckim, wskazujących na niezwykłą staranność skrybów. Tam można znaleźć opis interesującej nas nocy z 30 czerwca na 1 lipca 1908 roku.
Chyba monotonia życia, dryl i konfliktowość dowódcy żołnierzy austriackich strzegących fortu 38, doprowadziły w efekcie do opuszczenia placówki przez cały ront pełniący wartę i przejście do eremu na służbę bożą. Trzymając straż w tych warunkach, przy codziennym i conocnym biciu w dzwony w pobliskim Kościele, ulegli temu niesamowitemu urokowi i poszli. Być może były jeszcze inne, bardziej przyziemne powody, które spowodowały w sumie przepełnienie kielicha goryczy służby Cesarzowi, ale historia o tym milczy. Czekali na "znak" z nieba i doczekali się. Olbrzymia łuna i srebrzyste obłoki, które pojawiły się tuż przed północą nad Kościołem, wezwały ich. Poszli jak jeden mąż. Zostawili broń, pasy z amunicją, a nawet niedopitą kawę w aluminiowych kubkach. Do rana nic nie mąciło ciszy fortu. Nie było odwrotu od raz powziętej decyzji. Groził im przecież sąd polowy. Wydawało się, że już dniało, kiedy zastukali we wrota eremu. Przez chwilę zdawało im się, że tam nikogo nie ma, ale po chwili ciężkie drzwi uchyliły się i zamknęły za nimi na głucho. Szukamy ciszy i spokoju. Pochwalony. Na wieki. Amen. Zostańcie. Nikt tu nie pyta skąd przychodzi. Wszyscy wiedzą czego tu szukają, aby po latach, znaleźć się w ....katakumbach dolnego Kościoła.
O "ciele tunguskim" - zagadkowym obiekcie, który wstrząsnął zarówno Ziemią, jak i przy okazji świadomością części obsady "naszego" Fortu napisano już całe tomy. Rzeczywiście, 30 czerwca 1908 roku około godziny 7 rano czasu miejscowego, mieszkańcy Centralnej Syberii zaobserwowali przelot niezwykłego bolidu. Świecącą kulę obserwowano z odległości około 500 km. W promieniu przeszło tysiąca km słyszano grzmoty, wybuchy i trzaski podobne do wyładowań atmosferycznych, chociaż niebo tego dnia było pogodne. Lot bolidu zakończył się potężną detonacją związaną z tak silną falą baryczną, że zanim uległa stłumieniu, dwukrotnie obiegła kulę ziemską. Po tym wydarzeniu wzrosło pochłanianie przez atmosferę światła słonecznego i jednocześnie noce stały się jasne, "białe", co trwało dobrych kilka miesięcy.
Przy ścieżce, na terenie fortu, bezpiecznie pozostał słupek, niemy świadek wydarzeń z tego okresu, z wyrytymi literami i cyframi (KKE 15), a chyląc się, wskazuje nam jedynie słuszny kierunek. Czasem tylko siaduje na nim Brutus, wypatrując buszujących myszek w listowiu; ale to chyba nie pod jego puszystością pochylił się ten kamień, to sprawił zapewne ciężar tej tajemnicy.