Waldemar Puszkarz
Department of Physics and Astronomy, University of South Carolina, Columbia, SC 29208, USA
(Otrzymano 8 marca 1993, przyjęto 15 marca 1993)
Streszczenie - Ameryka została odkryta, nolens volens, 500 lat przed moim przyjazdem tutaj. Przez jakiegoś gościa, który zwyczajnie zabłądził w drodze do Indii. Kolumb mu było albo tak jakoś. Rozwijała się szybko, zwłaszcza w ostatnich dziesięcioleciach. Obecnie zupełnie nie nadaje się do streszczenia.
Ameryka to duży kraj. Z okna mojego pokoju na czternastym piętrze rozciąga się aż po horyzont, fama głosi, że jeszcze dalej. Horyzont, przynajmniej z tej, południowej strony, przypomina bardziej astronomiczny niż realny, geograficzny. Płaski, jakby sprasowany walcem, nie ma na czym oka zatrzymać. Nawet po kilku piwach nie da się zauważyć głupiej kreacji cząstek. Albo to nie ten horyzont, albo teoria Hawkinga do niczego. Do piwa nie można mieć zastrzeżeń. Budweiser.
Piętro właściwie jest trzynaste. W windach nie można jednak doszukać się guzika z trzynastką, a wysiadając zaraz po dwunastym trafia się na czternaste. Taki amerykański wynalazek. Jak wiadomo - ścisły dowód jest pewnie trudniejszy niż wielkiego twierdzenia Fermata - trzynastka jest pechowa. Na przykład, upadek z trzynastego piętra powoduje śmierć na miejscu. (Oczywiście pod warunkiem, że delikwent nie umrze ze strachu w powietrzu). Inny przykład - meteoryty. Jak uderzy, to na pewno w trzynaste. Najczęściej w matkę z dzieckiem. Tak naprawdę to jest to jednak dwunaste piętro: w Ameryce nawet najgłupszy parter urasta do rangi pierwszego piętra. Pogodziłem się z tym dopiero w dniu, gdy popsuły się obie windy. Zawsze to bliżej na dwunaste. W dodatku, to ci na piętnastym mieszkają na trzynastym, w ogóle o tym nie wiedząc. Dobrze im tak! Trzeba się było jedynie słusznej numeracji pięter uczyć za młodu.
Miasto rozciąga się po horyzont, albo i dalej. Wszelkie harcerskie sposoby określenia jego zasięgu zawodzą. Jest niesłychanie rozległe i zupełnie nie przypomina miasta w europejskim tego słowa znaczeniu. Raczej duża wieś z centrum kulturalnym w okolicy chaty sołtysa albo lokalnej szkoły. W tym przypadku Kapitolu i miejscowego uniwersytetu, University of South Carolina, które akurat sąsiadują ze sobą. Downtown zaczyna się gdzieś tu, na kampusie i obejmuje może z dziesięć przecznic na północ. Wystarczy na centrum finansowe i parę hoteli, parę eleganckich sklepów i kawiarni. Żaden z tych budynków nie stanowi o obliczu Columbii, w takim stopniu jak wieża Eifella o wyglądzie Paryża, wszystkie razem sprawiają zaś wrażenie przypadkowej układanki, pozbawionej jakiegokolwiek zamysłu architektonicznego. Zasadniczo dziewiętnastowieczny kampus, istotnie rozbudowany w ciągu parudziesięciu ostatnich lat zachował swoisty, przytulny charakter. Najstarsza jego część pochodzi z 1801 roku, kiedy to uniwersytet został założony. Parę klasycystycznych kompleksów administracyjnych skupionych wokół Kapitolu, kopii tego waszyngtońskiego, nadaje tej części miasta spokojny, południowy, chciałoby się wręcz rzec, leniwy charakter. Na Kapitolu stale widoczne są flagi: federacyjna amerykańska, stanowa i, co ciekawe, flaga Konfederacji - czerwona, z biegnącymi po przekątnych granatowymi pasami. Północna część centrum zdominowana jest przez drapacze chmur, siedziby wielkich koncernów, porozrzucane chaotycznie, ostro kontrastujące z przeważnie niską zabudową nie tylko centrum, ale i całego miasta. W okolicach kampusu i poza downtown roi się od jednopiętrowych, najczęściej drewnianych domków, przed którymi tablice for sale albo for rent nie należą do rzadkości. Problem mieszkaniowy tu nie istnieje, za mieszkanie w zależności od lokalizacji i standardu płaci się 300-600$ miesięcznie, chociaż jeśli komuś starcza wyobraźni i tego tam... money, to może zawsze znaleźć coś droższego. Na ogół jednak szuka się rozwiązań odwrotnych: bardzo popularna jest instytucja roommate'a, czyli współlokatora, który obniża rent za mieszkanie do połowy.
Sam mieszkam z amerykańskim Murzynem. Murzyni oficjalnie nazywają się tu African-American, potocznie blacks, a już na pewno nie Negros. Ten ostatni termin, podobnie jak Indians w odniesieniu do amerykańskich Indian, a nawet czasami girls w znaczeniu "kobiety" może być traktowany jako obraźliwy. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oni trochę tu przesadzają z tym co nazywa się political correctness, czyli właściwym wyrażaniem się o grupach w jakiś sposób dyskryminowanych. Tym niemniej mój roommate znakomicie zasługuje na swą dwuczłonową nazwę.
Przede wszystkim Bob nie lubi competition. Źle się czuje, gdy słyszy to cholerne słowo i nie znosi egzaminów, zwłaszcza testowych, które uważa za nieadekwatne. Właściwie, kto lubi egzaminy? Wymagają poświęcenia tygodni, czasami miesięcy, a życie w Ameryce, towarzyskie w szczególności, jest ciekawe. Zarwać piątek, tradycyjnie zarezerwowany na piwo z kumplami? Nie mówiąc o sobocie, czy niedzieli - kiedyś człowiek musi się wyspać! Wreszcie nie można zapominać o telewizji. I tu Bob również okazuje się być bardzo American. Co prawda, nie tak jak przeciętny Amerykanin, uważa, że telewizja jest beznadziejna i ogłupiająca, ale jakoś nie czuje się przez to zwolniony z obowiązku gapienia się w ekran po parę godzin dziennie. Geny zdają się sterować jego upodobaniem w kierunku murzyńskich shows, czyli programów z udziałem głównie czarnych aktorów, które moim zdaniem od innych różnią się tylko poziomem hałasu. Jest on wyższy. Bill Cosby czy Arsenio Hall jakoś do niego nie przemawiają. Za słabi comedians. Co Bob robi, jak nie ogląda telewizji, a czasem i wtedy? Rozmawia przez telefon. Zajęciu temu oddaje się z takim namaszczeniem, że potrafi przegadać parę godzin o najprzeróżniejszych porach dnia i nocy, nie przerywając sobie nawet wtedy, gdy idzie do toalety. Jego calls zagłuszają wszystko inne w okolicy. Kompletnie nie rozumiem po co mu ten telefon: gdyby tak wrzeszczał przez okno też by doszło. To jest właśnie African. W gruncie rzeczy Bob nie jest typowym African-American. Jest magistrem biologii, pracuje naukowo w szkole medycznej przy uniwersytecie. Marzy o karierze lekarza. Mówi dużo o edukacji, która dla niego okazała się być szansą awansu. O edukacji w rejonach ubóstwa, gdzie nawet jeśli jest szkoła, to rozwalająca się albo i bez nauczycieli. Oświata finansowana jest lokalnie. Biedne obszary - nędzne szkoły. Biedne obszary to głównie te zamieszkałe przez czarnych Amerykanów.
Telewizja w Stanach jest za darmo. Albo prawie za darmo, "za karę" trzeba bowiem obejrzeć solidną porcję reklamy. Co kilkanaście, a czasem i co kilka minut jest się epatowanym informacją o kolejnym breakthrough, new revolution, a w najgorszym wypadku new chapter w czymś tam. Reklamuje się wszystko, przeważnie jednak kosmetyki, lekarstwa, produkty żywnościowe i gospodarstwa domowego, usługi prawnicze i świadczenia ubezpieczeniowe. Częste są reklamy różnego rodzaju psychics, czyli jasnowidzów. Popularność, jak można wnosić z częstotliwości reklam, tego typu usług świadczy raczej niedwuznacznie o alienacji i frustracji części społeczeństwa. Wiara w naukę zdaje się tu być tak silna, iż nawet nowy środek do czyszczenia dywanów nazwano Carpet Science. Poziom reklam nie odbiega od poziomu telewizji jako całości, dla co wrażliwszych może być czasami wręcz żenujący: czy naprawdę aby oddać jak delicious jest nowy produkt trzeba mlaskać i siorbać przy jego degustacji? Na plus amerykańskiej telewizji wypada zaliczyć dużą swobodę i bezpośredniość z jaką traktuje w programach rozrywkowych zarówno gości, jak i publiczność w studio i przed telewizorem. Początkowo ten luz dla kogoś przybywającego z kraju o innych stereotypach kulturowych jest lekko szokujący. Szybko jednak można się doń przyzwyczaić a nawet polubić. Wśród programów rozrywkowych, szczególnie sympatyczne wydają mi się te robione przez Arsenio Halla i Whoopey Goldberg. Whoopey w kapciach, w swobodnej pozie pół klęcząc pół siedząc na tapczanie rozmawia z gośćmi, wśród których przewijają się nazwiska znane daleko poza Ameryką. Niedawno był Jimmy Connors. Jego udany powrót na kort ciągle jeszcze zadziwia fachowców. Jimmy dobiega bowiem czterdziestki. Whoopey potrafi stworzyć fenomenalną, przytulną, domową atmosferę, w której zupełnie zapomina się o barierze jaką jest ekran telewizora. Arsenio jest bardziej żywiołowy, również w prezentowaniu swoich politycznych i socjalnych poglądów. W czasie ubiegłej kampanii prezydenckiej w Arsenio Hall Show wystąpił Bill Clinton. Grał na saksofonie przez dobre dziesięć minut! Wyobrażacie sobie Kaczyńskiego, grającego na flecie w polskiej telewizji?! Mniejsza z tym którego.
Telewizja jest podobno oknem na świat. Nieczęsto to okno jest otwarte szerzej niż na stan lub Amerykę, ale dzięki temu więcej można się dowiedzieć o samej Ameryce. Jedna z bardziej kuriozalnych informacji jakie zasłyszałem z lokalnych wiadomości dotyczyła pewnego kryminalisty. Otóż skazano go na 87 lat i dożywocie. Ciekawe za co tu dają dwa dożywocia.
c.d.n.