Opowiadanie z życia astronomów
Jan Cymonek(Otrzymano 22 stycznia 1993, przyjęto 9 kwietnia 1993)
Było południe. Dorota siedziała na parapecie okna i patrzyła w dal. U jej stóp serpentynami wiła się droga przeprowadzona przez przemyślnych budowniczych, po której jakiś samochód wiózł właśnie któregoś z zasępionych uczonych lub może żywność do tego orlego gniazda wiedzy.
Droga powstała tutaj dopiero niedawno. Przedtem obserwatorium uczepione u zbocza skalnego szczytu było dla pojazdów niedostępne. Tylko piesi oraz wytrwałe muły mogły się tutaj dostawać. Zresztą i teraz mało kto się zapuszczał po krętej i niebezpiecznej drodze do tej wyspy intelektualnej wśród dzikiego żywiołu szumiących potoków, wierchów, lawin i lodowców.
Po chwili Dorota dosłyszała w końcu korytarza nikłe skrzypnięcie drzwiami. Wyszedł Henryk. Dorota nie odwracała głowy od okna, jednak wiedziała, że to był on. Mówiła jej o tym kobieca intuicja oraz odbicie w szybie uchylonego do wewnątrz okna.
Henryk przeszedł kilkanaście kroków i stanął przed wiszącym na korytarzu terminatorem słonecznym. Był to smukły i kościsty mężczyzna o twarzy ascety, którą zdobiła krucza broda i takież wąsy, spoza których, ledwie widoczne, rysowały się głęboko osadzone, skupione źrenice. Teraz wodził nimi po rubrykach terminatora.
- Tak, to będzie teraz niedługo - szepnął sam do siebie, nie wiedząc, że z przeciwnych drzwi wysunęła się przysadzista i wiecznie ironicznie uśmiechnięta figura Teodora. Teodor był znany z tego, że utrzymywał kontakty z kilkoma wynalazcami i głosił pogląd, iż już niedługo się znajdzie w arsenale astronomów nowy przyrząd obok radioteleskopu. Będzie to telewido-teleskop, który oprócz fonii umożliwi odbiór wizji z innych planet.
Teodor gładził się swoim zwyczajem po łysinie, a gdy Henryk go spostrzegł, uśmiechnął się jeszcze ironiczniej. Henryk znał ten uśmiech. Wypływał on tylko ze spaczonego poglądu na świat Teodora, nie był jednak złośliwy. Aby Teodor nie pomyślał, że tego nie rozumie, zapytał uprzejmie.
- Niesiecie, wiedzę, kolego nowe kartki do kartoteki?
- Tak. Właśnieśmy otrzymali najnowsze koordynaty selenograficzne. Trzeba je odpowiednio posegregować, najlepiej na komputerze. Ale, ale - wysunął wskazujący palec ku Henrykowi - kolega ma zamiar coś ze Słońcem... ten, tego... Hm, wątpię. Wstajecie późno, kolego - mówił dalej uśmiechając się coraz bardziej słono - otóż ja dzisiaj przed wschodem Słońca widziałem: Merkury wzeszedł już przed świtem, największą elongację górną osiągnął dopiero na kwadrans przed wschodem, a potem, mówię wam, skokami zaczął opadać pod widnokrąg. To, kolego, według mojej teorii znaczy, że z pogody nici!
Wykręcił się na pięcie i z ironicznym uśmiechem zniknął za zakrętem korytarza. Henryk również się uśmiechnął. Znał Teodora i wiedział, że ten lubi szerzyć paniczne wieści, a te jego teorie... Różnie mówiono o tym. Machnął ręką i powróciła mu dawna otucha. Poszedł przed siebie. Po chwili pod jego nogami zaskrzypiały prastare schody dębowe prowadzące na najwyższą, południową wieżę.
Zatrzymał się dopiero na piątej kondygnacji. Tu na platynowych wspornikach majestatycznie się wahało kryształowe wahadło kwarcowego zegara. Był to najdokładniejszy zegar obserwatorium. Według niego Henryk zwykł regulować swe życie. Wprawnym okiem rzucił na tarczę zegara szukając elektronicznego wyświetlacza mikrosekundnika. Była godzina 14, minut 65, sekund 3, oraz 1456 dziesięciotysięcznych sekundy. Miał jeszcze nieco czasu, więc bez pośpiechu, wolnym krokiem zaczął pokonywać dalsze kondygnacje odwiecznych schodów. Po chwili się znalazł na ostatnim piętrze. Pociągnął za dźwignię i odsunął rząd okiennic, spoza których wdarł się do wieży orzeźwiający powiew kosmosu. Potem się wdrapał po stromej, metalowej drabinie na płaski dach wieży okolony sękatymi blankami, włączył przez chwilę głośnik radioteleskopu, aby usłyszeć dźwięk Słońca, uznał, że jest w normie i przystąpił do pracy.
Dorota słysząc rozmowę Henryka z kolegą i widząc go idącego ku wieży zrozumiała powagę chwili. Od dawna trwał spór Henryka ze słynnym zamorskim astronomem Borrealim, czy precesja Słońca się zwiększa, czy zmniejsza. Dziś właśnie miało nastąpić rzadkie zjawisko przejścia Słońca ze znaku Jednorożca do konstelacji Vegi i Henryk na pewno postanowił to wykorzystać dla dokazania słuszności swojej teorii, której oddał całą duszę i serce. Tak, serce! Mimo woli musiała pomyśleć o zamkniętym i zimnym sercu Henryka.
Dorota była tutaj młodą praktykantką, jedyną kobietą wśród tego klasztornego ustronia. Przyjechała niedawno, lecz już zdążyła poznać życie obserwatorium i charakterologiczne cechy personelu. Pomagała jej w tym kobieca intuicja i wrodzona inteligencja. Jeszcze jako okrągły bobasek z płowymi warkoczykami chciała być torreadorką, gdy później spoważniała, zaczęła myśleć o karierze wynalazczyni, a wreszcie postanowiła zostać astronomką. To się jej wydawało celem wszystkich marzeń.
Nowe otoczenie ją jednak zlekceważyło. Rozmawiano z nią mało i niezbyt poważnie. Nikt jej nie wtajemniczał w najnowsze odkrycia, a zlecano jej tylko pośledniejsze prace, jak polerowanie soczewek, oliwienie osi optycznych teleskopów, nagrywanie na magnetofon mniej ciekawych transmisji radioteleskopów, a tylko czasem pozwalano jej obserwować orbity jakichś ciemniejszych i mało znanych gwiazd. To też na dno jej duszy szybko się wkradła gorycz, którą starannie ukrywała, pod okrągłymi, dziewczęcymi kształtami. Jednak w sercu tkwił upór i mimo, że przestała już marzyć, aby ją kiedyś dopuszczono do badania afiszowych ciał niebieskich, to jednak trwała, spełniając sumiennie to, co jej zlecono, płacząc, gdy nikt nie widział. Zresztą pracując tu mogła czasem choć ukradkiem popatrzeć na Henryka. Dlaczego właściwie on? Bała się sama przed sobą dociekać biegu swych myśli i uczuć.
Teraz rzucona pierwszym odruchem chciała biec za nim, ale się zaraz opanowała. Stanęła chwilę koło parapetu, z którego się machinalnie zsunęła, a następnie zwolna zaczęła iść w kierunku przeciwnym, do niewielkiego wykuszu w murze obserwatorium, skąd widać było przeszło połowę widnokręgu. Oparta o balustradę, wychylona nad bezdenną przepaścią badała okiem niebo. Było pogodnie, ale nad południowo-wschodnim krańcem widnokręgu bielała mała plamka, która podejrzanie rosła w oczach. Wyjęła z kabury niewielki, personalny teleskop, przydzielony jej przez dyrektora i skierowała go w tym kierunku. Nie była wytrawną obserwatorką, jednak bez trudu w odległej plamce chmury dostrzegła złowrogie kryształki lodu. Jej serce przez sekundę przestało bić, ale się natychmiast opanowała i teraz już bez namysłu pobiegła za Henrykiem, aby go ostrzec przed grożącym niebezpieczeństwem.
Elastycznym krokiem, niemal bezszelestnie biegła po schodach, po których niedawno kroczył Henryk. Niestety, poruszała się dużo wolniej, niż chciała Po drodze się potknęła i spostrzegła, że ma rozwiązane sznurowadło. Stanęła w połowie schodów i zaczęła je wiązać. Ach, jak długo to trwało. Wiążąc spostrzegła, że ma na nodze skrzywioną pończochę. Nie, tak nie mogła stanąć przed Henrykiem. Jeszcze jedna zwłoka. Pocieszała ją myśl, że może wiatr nie jest zbyt porywisty.
Henryk tymczasem stojąc przy teleskopie wpatrzony był w ognistą tarczę Słońca, która właśnie powolnym ruchem zaczęła opuszczać znak Jednorożca. Wpatrzony w dzienną gwiazdę nie widział nic poza tym i nie słyszał nic wokoło. Dwa samoczynne astrografy terkotały zawzięcie, notując przebieg zjawiska.
Henryk nie mógł dostrzec Doroty, która się właśnie z kobiecą zwinnością wdrapała na dach wieży. Chciała go ostrzec, ale spostrzegła, że jej przyjście jest spóźnione. Pierwsze bryłki gradu spadały właśnie na ubranie Henryka.
- Tak, teraz odejdzie sam - myślała. Zarzuciła na głowę koc leżący obok, a pozostawiony na tarasie przez któregoś z amatorów kąpieli słonecznych, i przycupnęła koło narożnej blanki.
Henryk jednak nie odchodził. Nie dostrzegał nawet gradu. Jego świadomość była bez reszty pochłonięta precesją Słońca. Grad spadał w krucze włosy, wciskał się za marynarkę, wiązł w sznurowadłach trzewików i nieco staroświeckich mankietach spodni, a on trwał niewzruszenie na stanowisku. Dorota patrzyła osłupiała. Chciała podbiec i odciągnąć go od teleskopu, ale jakby niewidzialna ręka trzymała ją na miejscu. Trwała więc bez ruchu.
Czas płynął.
Wtem większa bryła lodu uderzyła w skroń Henryka. Zachwiał się i osunął na płaszczyznę tarasu. Dorota już była przy nim. Uniosła go za pas i trzymając w ręce, ze zręcznością, o którą sama siebie nigdy nie podejrzewała, spuściła się na taras. Położyła Henryka z dala od otworu, przez który się zaciekle sypał grad i chwilę stałą myśląc, co robić dalej. Czuła, że on by też tak postąpił.
Z kocem zarzuconym na głowę i plecy ponownie wybiegła na taras. Po chwili dopadła teleskopu. Rozpoczęła obserwacje. Radość zalewała jej serce. Gęsty grad bębnił zajadle po niej i po teleskopie. Przez koc czuła bolesne uderzenia w głowę i plecy, ale ból sprawiał jej tylko radość.
Niebo się stawało coraz czarniejsze. Coraz trudniej było przez warstwę chmur dojrzeć Słońce. Dorota na chwilę się oderwała od teleskopu. Jeszcze raz zbiegła po drabince w dół i przyniosła większą soczewkę. Teraz znów mogła obserwować. Po chwili ciemność się jeszcze zwiększyła i jeszcze raz Dorota zmieniła obiektyw teleskopu na większy. Nie była wprawną obserwatorką i nigdy dotąd nie obserwowała precesji Słońca. Naśladowała jednak wszystkie czynności Henryka i kobieca intuicja mówiła jej, że wykonuje pracę tak, jak trzeba.
Po chwili struchlała widząc, że ciemność się wzmaga coraz bardziej i że nawet największa soczewka nie pomaga. I nagle ją olśniła nowa myśl. Dziś w czasie obiadu słyszała przecież, że do obserwatorium przywieziono właśnie najnowocześniejsze, największe, sześciometrowe zwierciadło - reflektor. Po chwili była już w magazynie.
Znalazła. To tutaj przechowywano ten blok szklany. Był wielki i ciężki, jej siły małe, lecz Dorota umiała korzystać z nowoczesnych urządzeń. Postanowiła użyć elektronicznej, automatycznej windy - podnośnika. Jej pulchne dłonie i okrągłe kolana z pasją zaczęły gnieść dźwignie i przełączniki i po niewielkiej chwili zwierciadło - reflektor spoczywał już na szczycie wieży. Pstryknęła przełącznikiem, włączyła prąd i potężny snop światła rozjaśnił niebo. Znów ujrzała w całej okazałości słoneczną tarczę i wznowiła przerwane obserwacje. Mimo, że Słońce się już znajdowało prawie całe w konstelacji Vegi, jego precesja się bynajmniej nie zmniejszała. Była już pewna, że Henryk, a nie Borreali miał rację. Jeszcze chwila i Słońce majestatycznie spoczęło w Vedze. Zadanie było wykonane. Szybko wyjęła z astrografów kasety z taśmami i ukrywając między piersiami pod bluzeczką te cenne zapisy zsunęła się znów pod taras tym razem zamykając za sobą klapę, po której stale namiętnie bębnił grad.
Henryk leżał ciągle bez ruchu w kącie. Właściwie mogła zawołać pomocy, ale kobieca intuicja mówiła jej, że lepiej, jeśli zostanie sama. Była tylko słabą kobietą, ale jakże wiele dziś potrafiła! Wziąwszy Henryka pod ramiona udało się jej zsunąć go ze schodów o kilka pięter niżej i ułożyć na miękkiej kanapce w sali portretowej, która o tej porze była całkiem pusta. Chciała poszukać wody, aby mu położyć na czole wilgotny kompres, ale kran był daleko. I nagle sobie uświadomiła, że jej usta są wilgotne i orzeźwiające. Bez namysłu złożyła na jego czole długi i głęboki pocałunek.
Henryk uniósł powieki. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Jego oczy wpatrzone w górę spoczywały na złoconych ramach w których tkwiły portrety dawnych astronomów, panów tej pustelni. Przez chwilę widział tylko szpiczaste ugwieżdżone czapki tych najdawniejszych, upudrowane peruki następnych, surduty stosunkowo niedawnych i swetry tych ostatnio zmarłych. Dopiero po chwili dostrzegł pochyloną nad nim Dorotę. W jednej chwili odzyskał świadomość.
- Co ze Słońcem - krzyknął i chciał powstać, ale opadł znów bezsilnie na kanapę.
- Precesja się większa - zawołała Dorota.
Twarz Henryka się rozjaśniła. Nie pytał nawet skąd ona o tym wie. Po prostu przeniknęła go radość. I nagle poczuł, że jest spragniony.
- Pić! - szepnął.
Dorota była zbyt podniecona, aby myśleć. Zdana całkowicie na kobiecą intuicję zbiegła ze schodów na dół do kantyny... Podbiegła do bufetu i wobec zdumionych astronomów, którzy powoli przeżuwając kotlety schabowe dyskutowali właśnie o systematyce ufonów, oraz wobec jeszcze bardziej zdumionego barmana powiedziała, a raczej krzyknęła - Rumu!
Po chwili wybiegła już z sali, żegnana zdziwionym wzrokiem uczonych oraz ironicznym uśmiechem Teodora, który siedząc samotnie tuż przy drzwiach i gładząc się - jak zawsze - po łysinie popijał mieszaninę Coca-Coli z piwem.
Dorota przystawiła butelkę do ust Henryka. On pił chciwie ożywczy płyn. Resztki niepokoju opuszczały jego duszę. Opróżnił butelkę i po chwili świat mu się wydał całkiem inny. Machinalnie wyciągnął rękę, która spoczęła na czymś pulchnym, ciepłym i miłym. Nagle sobie uświadomił, że Dorota jest kobietą.
Henryk kochał się niegdyś, ale to było w odległych, młodzieńczych czasach. Szybko zraziła go płochość i niestałość kobieca. Zapragnął uciec od świata i jeszcze jako młodzieniec został astronomem. Łatwo zapomniał o istnieniu kobiet. Wymazał wspomnienie o nich z duszy, serca i rozumu. Gdy po dwudziestu latach jego pobytu tutaj zjawiła się Dorota, podobnie jak wszyscy jego koledzy, patrzył na nią zupełnie obojętnie. Widział w niej początkującego kolegę. W kobiecej subtelności jej postępowania dostrzegał tylko nieudolność, a może podejrzewał brak charakteru. Był też dla niej może jeszcze ozięblejszy, niż inni. Teraz nagle dojrzał ją całkiem w innym świetle.
Była kobietą, ale czy podobną do tych płochych istot z lat jego młodości? Nie, ona była całkiem inna. Sama powierzchowność świadczyła o tym. Pełne kształty dodawały jej dziwniej powagi nic nie ujmując dziewczęcego wdzięku. A jednak czy ona umiałaby...
Nagle spod nie dopiętej bluzeczki Doroty wysunęły się kasety z taśmami astrograficznymi. Henryk rozwinął je, ocenił wzrokiem...
- Doroto - zawołał i spostrzegł, że powiedział jej, wbrew zamierzeniu, po imieniu, więc nagle niespodziewanie sam dla siebie dokończył - Doroto, czy chcesz, żebyśmy już zawsze razem...
Nie wiedział jak mówić dalej, ale ona rozumiała bez słów.
Wiatr rozwiewał gradowe chmury, które nikły w oddali równie szybko, jak przyszły. Na ich kanapkę poprzez witraże padał teraz barwny snop światła. Patrząc na włosy Doroty, które się mieniły blaskiem purpurowych, złotych i fioletowych promienia, Henryk cicho, prawie szeptem się zwierzał.
- Rano, gdy wyjmowałem z komputera horoskop na dzień dzisiejszy, zauważyłem, że moja gwiazda i twoja, Doroto, były w koniunkcji, ale wtedy nie rozumiałem co by to mogło znaczyć.
Jego głos brzmiał cicho i ujmująco.
Snop witrażowego światła przesuwał się powoli i teraz włosy Doroty lśniły seledynowym blaskiem.
Jeśli w te włosy wpleść prawdziwych róż lub fiołków, będą jeszcze piękniejsze - myślał Henryk.