Spotkanie z Mistrzem

Krzysztof Maślanka

Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, ul.Orla 171, 30-244 Kraków, POLAND

(Otrzymano 10 listopada 1992, w wersji poprawionej 13 listopada 1992, przyjęto 30 listopada 1992)

Streszczenie - Narrator - zblazowany astronom, który całkowicie zawiódł pokładane w nim przed laty nadzieje przełożonych - odwiedza swe miejsce pracy. Splot nieprzychylnych okoliczności wprowadza go w posępny nastrój. Następuje spotkanie z Mistrzem - wybitnym uczonym o światowej renomie. W trakcie rozmowy Mistrz w błyskotliwy sposób obnaża intelektualną nędzę narratora. Kontakt z Mistrzem nieoczekiwanie wprowadza narratora w odmienny stan świadomości, w którym po latach przerwy uaktywnia się jego skorodowany układ mózgowy. Dzięki temu dokonuje pewnego znaczącego odkrycia naukowego. W tym stanie zastaje go inny ceniony uczony. W zakończeniu opisany jest żenujący upadek duchowy narratora. W całej pełni ujawnia się nieodwracalne, końcowe stadium delirium na tle hazardu komputerowego, które ponownie przeprowadza go w odmienny stan świadomości.

Słowa kluczowe - opowiadanie, mistrz, teoria Kaluzy-Kleina.


Tego pochmurnego dnia wlokłem się samotnie pod górę w kierunku Obserwatorium Astronomicznego, podobnie jak czynię to od blisko piętnastu już lat. Mimo że dzień ten wspominam jako raczej niezwykły, to początek mojej wędrówki był tym razem typowy: zabłocony placyk na peryferiach miasta, z wielkim bajorem pośrodku - końcowy przystanek rozklekotanej "sto dwójki". Najważniejszym obiektem był tu zawsze miniaturowy sklepik, przed wielu już laty ochrzczony przez astronomów "Budką Szeryfa", a to z uwagi na jego kształt. Na asfalcie przed sklepem wita wszystkich przyjezdnych, wymalowany farbą przez szkolne bachory, kulfoniasty napis - KRAKUF. Ponadto placyk otaczają rozbudowywane oraz burzone bez końca chałupy i stodoły, a każda skierowana w inną stronę świata. Krótko mówiąc - Zakamycze.

U Szeryfa można się zaopatrzyć w musztardę, ocet a nawet gumę do mazania. Bardzo rzadko pojawia się tam piwo, co nieodmiennie wywołuje spore poruszenie wśród niektórych astronomów snobujących się na trunkowych. W każdym razie wysyłają oni wtedy jednego umyślnego po stosowną ilość butelek, po czym urządzają żarliwą dyskusję naukową pełną nostalgiczno-łzawych wspomnień i fantastycznych planów na przyszłość. W końcu rozchodzą się i zapominają o wszystkim.

Warto tu dodać, że czasami - kiedy dychawiczny autobus nie zdoła wyjechać na Maćkową Górę - trzeba wysiadać i zaczynać maszerowanie o kilometr wcześniej. Niekiedy natomiast tak szczęśliwie się składa, że wędrówka jest krótsza, niż zazwyczaj. Wtedy to pan kierowca nieoczekiwanie mija na pełnym gazie końcowy przystanek i podjeżdża kawałek w górę, aż do furtki swojej rodzinnej zagrody, po czym najzwyczajniej w świecie udaje się na obiad. Czyni to, oczywiście, wbrew przepisom, lecz zgodnie ze swą wrodzoną fantazją i ku wielkiemu zadowoleniu gromady pasażerów-astronomów, a ku zdumieniu miejscowych chłopów. Ci z astronomów, którzy wciąż nie dorobili się własnych limuzyn, wzdychają sobie czasami: "Jaka szkoda, że pan kierowca nie mieszka jeszcze bliżej Obserwatorium, na przykład gdzieś w okolicy Wisieloków!"

Tego dnia zaczęło się jednak zwyczajnie. A więc najpierw ujrzałem najbardziej zabałaganione podwórze, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek w życiu spotkać. Snuły się po nim senne kury i kaczki, których poczucie estetyki zdaje się na szczęście nie cierpieć zbytnio w takim otoczeniu. Samotna biała wanna na błotnistym trawniku, a dalej, sklecona z desek i starych drzwi, obskurna wielka buda, która zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i wszelkimi prawami przyrody powinna była dawno już się zawalić. W następnej zagrodzie hałaśliwa niespodzianka: czarne psisko ujadające na mój widok tak wściekle, jak bym mu zrobił nie wiadomo co. Takie oburzające nieokrzesanie i brak ogłady z jego strony sprawiły, że zatrzymałem się. - Jestem hersztem wszystkich hycli w tej okolicy, więc uważaj - mruknąłem zgryźliwie. (Nie było to do samego końca prawdą, ale o tym kiedy indziej.) Niestety! Warczące bydlę zupełnie nie znało się na żartach: wiadomość tę pies najwyraźniej wziął dosłownie. Wywarła na nim tak piorunujące wrażenie, że dostał już zupełnego szału.

Kawałek dalej apatyczny bury kocur spał sobie w tak niedbałej pozycji, że zacząłem się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie zdechł. Ale nie, przy pierwszej próbie pogłaskania go - zbudził się niespodziewanie, wytrzeszczył na mnie oczy, jakby zobaczył ducha, i zasyczał znacząco. Potem przypomniał sobie nagle o czymś nadzwyczaj ważnym i zbiegł. A może tłukła go jakaś wyjątkowo przykra chandra? - nie wiem. Stanowczo nie miałem dziś szczęścia do nawiązywania kontaktów towarzyskich. (Nawiasem mówiąc, ten ostatni przypadek - bynajmniej nie odosobniony - sprawił, że przypomniałem sobie o moim zarzuconym pomyśle napisania dłuższej rozprawy krytycznej, którą wstępnie zatytułowałem "Resocjalizacja kotów niegłaskalnych".)

Minąłem kolejny zakręt (przy okazji nieopatrznie wlazłem w płynący poboczem zdradliwy, choć malowniczy strumień gnojówki) i dopiero wtedy znalazłem trochę ulgi dla oka wśród pól i drzew. Wkrótce zobaczyłem też i cel mojej wędrówki: znajome budynki, anteny, kopuły oraz stary fort na wzgórzu.

Trzeba bezstronnie przyznać, że wszystko to razem wzięte nie mogło nastrajać zbyt optymistycznie. Pomyślałem sobie dość bezmyślnie, że do kompletu w tym swojskim krajobrazie brakuje jeszcze chyba tylko jakiegoś beztroskiego tubylca, który śpiewając kąpałby się na świeżym powietrzu we wspomnianej samotnej wannie. Na domiar złego, krążył mi natrętnie po głowie fragment jakiejś muzyki z radia. Nie mogłem sobie przypomnieć, co to takiego, a ta zaraza nie chciała się ode mnie odczepić, więc, zrezygnowany, usiłowałem w myśli dośpiewać ją dalej i za wszelką cenę przypomnieć sobie, skąd pochodzi ten kawałek.

- Witam mistrza! Co tam słychać dobrego?

Podnosząc wzrok myślałem - "Taki ze mnie mistrz, jak z ciebie kacyk murzyński". Ale usiłowałem uśmiechnąć się i przybrać uprzejmy wyraz twarzy. Skutek tych moich wysiłków był jednak taki, że tamten wykrzyknął, z dość nawet szczerym niepokojem w głosie:

- Coś taki ponury?!

- Ponury? Sam chciałbym wiedzieć... Widziałeś tę wannę?

- Co?

Idąc obok mojego rozmówcy - skądinąd najwybitniejszego uczonego naszego Instytutu oraz płodnego autora licznych, cenionych w świecie publikacji naukowych - szukałem jakiegoś neutralnego tematu do rozmowy, ale nie wymyśliłem nic, poza tradycyjnym:

- A co u ciebie? Dawno cię nie widziałem.

- Nie, nie, nie! Spokojnie. Najpierw ty powiedz, co robisz. Ja teraz to już nic nie robię - tylko odpoczywam sobie.

Szliśmy jeszcze jakiś czas w milczeniu. Trzeba tu koniecznie wyjaśnić, że napotkany naukowiec od dość dawna już posiadał tytuł "Mistrza". Najstarsi astronomowie nie pamiętali, kto i w jakich okolicznościach przyznał mu ten tytuł. Nikt oczywiście nigdy nie wątpił w to, że określenie takie jest trafne i ze wszech miar zasłużone. Sam Mistrz zaś czasem wspaniałomyślnie zwracał się w ten sposób do innych. Dziś zaszczyt ten spotkał mnie. Co ciekawe, terminologia ta z czasem udzieliła się niektórym. W moich prywatnych domysłach podejrzewałem niekiedy, że źródeł tego należy doszukiwać się w tradycji wolnomularstwa, przeniesionej nieoczekiwanie na teren współczesnej nauki. Po prostu - głęboko w naturze ludzkiej zakorzeniona potrzeba tajemnicy i konspiracji. A poza tym, każdy to przyzna - szacowne etykietki typu magister czy docent stały się ostatnio tak oklepane i trywialne! Ale w takim razie - jeśli słuszny miałby być wolnomularski rodowód "Mistrza" - to ja zasługiwałbym, co najwyżej, na tytuł "Czeladnika", lub jedynie na skromny tytuł "Ucznia". Tego jeszcze nie było - Wielka Loża Astronomiczna!

Snując sobie takie luźne rozważania spostrzegłem, że uczony podejrzliwie przygląda się mojej torbie. Była w niej stara gazeta, dyskietka z nową grą i jedna gruszka. W porównaniu z jego monstrualną teką wyglądała nad wyraz niepozornie. W końcu zapytał znienacka:

- Ty chyba jednak coś robisz?

Na końcu tego pytania brakowało mi jakoś słów: "przyznaj się lepiej". Trochę zaskoczony tym badaniem, chciałem najpierw przekornie skłonić go, by sam się przyznał, co robi. Ale, prawdę mówiąc, nie interesowało mnie to wcale, więc powiedziałem naiwnie:

- Owszem, napisałem kilka stron.

- A więc jednak!... I co, przyjęli bez rewizji?

- Przyjęli. Do Głosu Zakamycza. Chcą jeszcze.

- A o czym?

- O kotach. A drugi - o komputerach. Że komputer jest teraz dla astronoma jak żona. Nie można odstępować od niego ani na krok, tylko patrzeć jak w obraz. Powinien być mały, zgrabny oraz szybki. I osobisty.

- No proszę, popatrz, popatrz... Ambitnie. Zaraz wiedziałem.

Poczerwieniał trochę. Chciałem koniecznie zejść jakoś z tego grząskiego tematu, choćby nawet i na tę nieszczęsną wannę.

- A mnie - zaczął naraz natchnionym tonem - przyjęli ostatnio kilkanaście artykułów do Fyzrewu-Di, Apejotu, Manfly,...

- Czy do Dżi-Ar-Dżi też? - wtrąciłem nieśmiało, żeby tylko nie wyjść na kompletnego ignoranta.

- Do Dżi-Ar-Dżi to już dawno! - oburzył się. - Ale tego teraz nikt nie czyta. Obecnie przystępujemy do rozpracowania Fyzrewu-Ej, zaatakujemy też parę innych. To są, rozumiesz, poważne pisma. Recenzje są surowe, czardże wysokie, a poziom najwyższy. Oni jednak kupują nasze prace, bo podejmujemy wyłącznie głębokie problemy fundamentalne. Wyniki są twarde, dowody ostre, rozumowania błyskotliwe, a konkluzje zaskakujące. Stosujemy też najnowsze techniki matematyczne: same wiązki włókniste i miary jędrne - podkreślił z dumą. Był cały jak w transie. - Taki już obraliśmy styl. Jeden recenzent nie zrozumiał nic, drugiego szukali przez rok i gdy przeczytał, to po prostu wpadł w zachwyt. Właściwie to rozwaliliśmy wszystko - tam już bardzo niewiele zostało! Idziemy na całego. Takie rzeczy się teraz robi. Na to się teraz daje forsę. Zauważyli nas. To chyba o czymś świadczy. Nie tak, jak na przykład u tego, cha, cha, cha!, jak mu tam,...

- Wiesz co? - przerwałem mu szybko, bo zakręciło mi się w głowie od tego wszystkiego - wywalili mnie z roboty, słyszałeś?

- Nie gadaj! Kiedy?

- W zeszłym tygodniu.

- No i co teraz?

- Nic - odparłem. - Co ma być?

- Jak to: "nic"? A co będziesz robił?

- Nie wiem. Pewnie to samo, co dotąd.

- Ale z czego chcesz żyć? Chyba nie z pisania o kotach! Poza tym - tu konfidencjonalnie zniżył głos - powiedz tak szczerze: czy ty chcesz te koty zamieścić w oficjalnych sprawozdaniach Instytutu? A zdajesz sobie sprawę z tego, że to wszystko idzie WYŻEJ? Przecież w końcu, po tych rozmaitych twoich wyczynach, ONI - tu dyskretnie obejrzał się za siebie - nie wytrzymają już tego dłużej, coś ich tam wszystkich trafi i wtedy żarty się skończą!

Struchlałem. Zgroza promieniująca z jego ostatnich słów, dopiero teraz uświadomiła mi rozmiary mojego nietaktu. Tak, to już nie są przelewki. Zdezorientowany nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Tymczasem on na szczęście uspokoił się nieco. Przez moment rozmyślał intensywnie nad czymś.

- Nie przejmuj się, coś taki nerwowy - poradził mi na koniec wielkodusznie. - Bez przerwy byś narzekał. Co ci przyjdzie z narzekania? Każdemu ciężko. Na przykład u mnie: ty myślisz, że...

Coś mi tam jeszcze klarował gestykulując przy tym intensywnie, ale nie słuchałem go, bo w tym właśnie momencie przypomniałem sobie nareszcie:

- Słuchaj! To jest chyba z Lehara.

- ?

- "Usta milczą, dusza śpiewa..." - zanuciłem, fałszując trochę.

- Ty, co ci jest? - zatrzymał się osłupiały.

- No, taka aria - wybąkałem. - Dobrze im razem, więc tak sobie śpiewają...

Zupełnie już spokojny, przyjrzał mi się uważnie. Było w tym spojrzeniu coś z politowania, coś z zatroskania, a nawet odrobina niesmaku. Nagle zerknął na zegarek:

- No to cześć, spieszę się.

"Zapomniałeś chyba dodać: szkoda czasu" - pomyślałem sobie tak jakoś bezwiednie. Odprowadziłem go wzrokiem pełnym niekłamanego podziwu i zdumienia. No cóż - to jest wielki uczony: wymagający, przebojowy, efektywny. Już daleko zaszedł, a zajdzie jeszcze dalej. Odczuwałem jednak ogólny zamęt po tej rozmowie, a w uszach dźwięczały mi wciąż, wypowiedziane z takim przekonaniem, jego zagadkowe słowa: "Tam już bardzo niewiele zostało." Ale cóż takiego miało zostać? I gdzie? Nie próbowałem nawet domyślać się, co by to miało oznaczać.

Osobliwy szum w głowie nie ustawał, wręcz przeciwnie - wzmagał się jeszcze. Chciałem ruszyć w dalszą drogę i wtedy uświadomiłem sobie, że moje własne buty wydają mi się przedziwnie odległe: oglądałem je jak gdyby z wysokości dobrych kilku pięter. Co jest do licha - jakiś urok? Zaskoczony rozejrzałem się wokół i zobaczyłem z wysoka, że po antenie radioteleskopu "Dużego" ktoś łazi. Czego tam szuka? - przecież zleci. Kark skręci, zęby powybija. Antena też była jakaś dziwna: przerobiona na karuzelę z końmi, słoniami i samochodzikami - wszystko jak trzeba - a cały ten kram wirował z dużą prędkością. Coś podobnego! Że też wcześniej tego nie zauważyłem. Łotry, nic mi nie powiedzieli!

Na karuzeli znajome twarze astronomów zbliżały się i oddalały. Wszyscy razem śpiewali wesołym chórem na melodię walca z Lehara: "Tam już bardzo niewiele zostało, bardzo niewieleee..." Pomyślałem sennie: "No i dobrze, skoro niewiele zostało, to niech się kręcą; cóż innego mają do roboty?" Chciałem ich zapytać, czy nie znalazłoby się wolne miejsce i dla mnie - niby dlaczego tylko im wolno się bawić? To bardzo niesprawiedliwe. - Tobie nie wolno! - zawołał ktoś. - To jest dyżur. Ładny mi dyżur! Myślicie, że jak tak głupio wyglądam, to już można mnie nabierać. Bez łaski, wypchajcie się; nie - to nie. Zresztą karuzelę przesłoniły właśnie gęste, białe obłoki. Śpiew uciszył się stopniowo. Cała moja świadomość zamieniła się w absolutną obojętność a i ta rozpłynęła się powoli w nieprzeniknionych oparach sennej nicości.


I nagle doznałem niezwykłego olśnienia. Ten, tak krótki przecież, kontakt z autentyczną perłą światowej nauki najwyraźniej nie pozostał bez wpływu na moje (z natury mało rozgarnięte a na domiar złego jeszcze nader leniwe) komórki mózgowe. Widocznie, po okresie długiej - stanowczo zbyt długiej - przerwy, podjęły bezwiednie działalność, do której zostały kiedyś powołane. Nie mogły pozostać obojętne wobec emanujących od niego fluidów wszechwiedzy. Wszelkie niezbadane tajniki poznania, wszystkie mroczne i zazdrośnie strzeżone zagadki całego Kosmosu wydały mi się nagle banalnie proste. - Mistrzu, wracaj! - wrzasnąłem, trochę chyba za głośno, i rzuciłem się w pościg za nim.

- Co jest? - mruknął niechętnie, gdy go dopadłem. Siedział już w samochodzie, który burczał gotowy do wyjazdu do miasta.

- Pięciowymiarowe rurki Kaluzy-Kleina! - wykrzyknąłem, bardzo z siebie dumny.

- No i co z tego?

- Jakże, nie pamiętasz? Osiemdziesiąty czwarty: Super-Mistrz wraca z emigracji. Entuzjastyczne powitanie, na ulicach ruchawki, wszędzie tłumy sfrustrowanych i bojowo nastawionych naukowców. Fale protestów i demonstracji; na transparentach hasła: Wyższych zarobków, więcej wymiarów! Cała władza w ręce Super-Mistrza! Precz z odchyleniem schwarzchildowsko-friedmanowskim!

Coś jakby wzruszenie pojawiło się na jego obliczu, ale wkrótce opanował się.

- A czy pamiętasz jedenastowymiarowy Wszechświat, naszą wielką nadzieję? - rozkręcałem się coraz bardziej. - To miała być robota na całe lata, gwarantowany i niezawodny temat aż do samej emerytury. Nie mówiąc już o Teorii Wszystkiego: unifikacja, kompaktyfikacja, stabilizacja, konstelacja, konsternacja, normalizacja, mistyfika...

- Chyba sobie żartujesz z poważnego człowieka! Przecież to stare, znane i obalone - przerwał mi zirytowany nie na żarty.

- ... a przy okazji jeszcze teoria miała tłumaczyć, czemu elektron ma nabój, słoń - trąbę a kometa - ogon...

- Nic podobnego.

- ...oraz, na dodatek, dlaczego tak nagle wyzdychały wszystkie dinozaury - dokończyłem nie zrażony. - No bo nie ma ani jednego! Powiedz sam: widziałeś kiedyś jakiegoś?

- Pleciesz bzdury - odparł chłodno, zupełnie niewzruszony moim entuzjazmem. - Maestro Giorgio del Paradiso liczył te rurki ze trzydzieści lat temu. W ogóle cała ta afera z ekstra wymiarami zaczęła się w latach dwudziestych i już wtedy Mistrz Einstein wybrzydzał na to. A teraz mamy lata dziewięćdziesiąte - wycedził z naciskiem. - Potem były torusy z dziurami, sfery z uchami. I wszystko na nic: zawaliły się nim zostały rozwalone! - dodał fachowo. - Z mariażu z efektami kwantowymi wyszedł mezalians. Nic dziwnego: przecież sam Super-Mistrz ze Stolicy, i to zaraz na lotnisku tuż po powrocie ze Stanów, dał mi uroczyste słowo honoru, że to się zakończy skandalem. Super-Mistrz nie może się mylić! On ma prawie półtorej setki cytowań swoich prac na tydzień; na seminariach całego świata osobiście zniszczył kompletnie dwustu trzynastu prelegentów, a na dodatek doczekał się tłumu wyświęconych doktorantów!

Oniemiałem cały z podziwu wobec takiej potęgi intelektu. Mistrz tymczasem, zadowolony z wrażenia, jakie wywarło to na mnie, ciągnął dalej:

- Nie, nie - nie każdy może się poszczycić takim dorobkiem naukowym! A co do ekstra wymiarów, to obecnie nienajgorzej sprzedają się jeszcze tylko superstruny, ale wkrótce i one się przewalą, więc ich nie ruszam. Cała reszta - to po prostu, delikatnie mówiąc, piąte koło u wozu. A nawiasem mówiąc - uśmiechnął się tajemniczo - czy ty już wiesz, co tak naprawdę nas teraz czeka?

- Co takiego? - wyszeptałem z przerażeniem.

- Nieuchronnie nadchodzi epoka chaosu deterministycznego! - ryknął znienacka apokaliptycznym tonem, który mógłby zbudzić umrzyka. - Skandal! Jesteś nie-na-bieżąco! Jak zwykle zresztą. Jedziemy. - To ostatnie odnosiło się już do Mistrza Kierowcy.

- Ależ posłuchaj! - zawołałem rozpaczliwie, biegnąc w desperacji za jadącym coraz szybciej samochodem. - Mistrz Profesor del Paradiso badał te rurki jedynie teoretycznie. Teraz należy je wykreować doświadczalnie! Skończyły się czasy gburowatych, oderwanych od życia teoretyków; dzisiaj do władzy dochodzą praktycy! Wyobraź sobie tylko: zjawiasz się na poważnym sympozjum. Towarzystwo z całego świata, kwiat astrofizyki, zgraja Chińczyków, łamana angielszczyzna, zakazane gęby, stosy transparencji z mnóstwem wzorów, jakieś maniackie plakaty; słowem: dom wariatów. A wtedy ty, zamiast wypisywać bzdury i machać rękami, wyciągasz po prostu coś takiego i pokazujesz - szok kompletny masz zagwarantowany!

Byłem już bliski płaczu i ledwie żywy od szybkiego biegu, kiedy usłyszałem władcze "stać". Auto zatrzymało się z gwałtownym piskiem opon.

- Chwileczkę, mistrzu. - Szyba zjechała parę centymetrów w dół, w oknie pojawił się łaskawy uśmiech. - Kompletny szok, powiadasz? Hm, chyba zainspirowałeś mnie skutecznie. Ja oczywiście myślałem już o tym od dawna, tylko tak jakoś nigdy nie było czasu, wiadomo - tyle obowiązków.

"Więc jednak udało się" - pomyślałem przepełniony dumą.

- ...trzeba będzie pogadać z Mistrzem Magistrem Inżynierem z Pracowni - mruczał pod nosem. - Jedno zlecenie. Z dyrekcją nie będzie sprawy, tylko z kwestorem mogą być przejścia. - Nagle rozpromienił się: - No jasne! Wystąpimy natychmiast o duży grant na to, wtedy się uda na pewno. Pogoni się chłopców, oczywiście, coś mi się oni ostatnio rozpuścili... w ostateczności są jeszcze magistranci...

Podczas gdy snuł takie prorocze wizje, samochód uniósł się powoli w górę i poszybował, najpierw majestatycznie, potem z coraz większą prędkością, aż w końcu zniknął w chmurach. Jak zauroczony stałem gapiąc się w niebo i myśląc z podziwem: "No proszę, taki - kiedy zmierza do celu - to nawet grawitację ma w nosie." Nic jednak nie było w stanie zmącić mojego uczucia szczęścia. "Zainspirowałem Mistrza! On teraz rozwali to eksperymentalnie, a potem zaprezentuje, opublikuje i wylansuje! Może nawet dostanie mi się jakiś niewielki acknowledgment na końcu jego wiekopomnej publikacji? Wówczas wytnę go i powieszę sobie nad łóżkiem. Wszyscy pękną z zazdrości widząc, jak sam Mistrz dziękuje mi osobiście. A gdyby tak..."


- ...co pan tak tu leży na środku drogi, stroi durne miny i na dodatek śmieje się głupkowato? - usłyszałem niespodziewanie nad sobą znajomy chropowaty głos, od którego zrobiło mi się słabo. Oblał mnie zimny pot. Jeszcze jeden Mistrz!!! Musiałem nie zauważyć tego, że nadszedł - jak to już miał w zwyczaju - nie w porę. Był to nieobliczalny typ, który bez przerwy albo kogoś szukał, albo czegoś nie rozumiał. W dodatku cierpiał od lat na przewlekły i nieuleczalny zanik poczucia humoru. Jakby i tego było mało, to jeszcze [Ust. o Wychow. w Szac. i Posłusz. w stos. do Zasłuż. Prof., Doc., Dr, Rekt., Dziek., Dyr., Kier., Przew., Prez. itp., Dz. Ust., 1992] szkoda gadać.

Zerwałem się na równe nogi, cały czerwony ze wstydu. Dostrzegłem kątem oka, że od strony budynków biegną jacyś zaaferowani ludzie, najwyraźniej zwabieni całym tym nieszczęsnym incydentem. Dałbym głowę, że niejeden z nich cieszył się skrycie, myśląc sobie w duchu: "No, wreszcie coś ciekawego." Niedoczekanie wasze, jeszcze zobaczycie.

- Ja tu tylko czekałem sobie... tak, właśnie czekałem i musiałem chyba zasnąć... na Mistrza Dyrektora, który już dawno miał mnie gdzieś wysłać do kogoś po coś - wyrecytowałem drżącym głosem otrzepując się z błota.

Była to odpowiedź niezbyt zgodna z prawdą, być może nawet nieco bezsensowna. Wiedziałem jednak, że jest to jedyna odpowiedź, która umożliwi mi względnie szybko i bezboleśnie przerwać ten nieplanowany i ze wszech miar niepożądany kontakt. Tamten pokiwał głową z jadowitą pogardą. Jego wzrok mówił: "I po co tu jeszcze trzymają takich jak ten? To niepojęte!" Na szczęście sam doszedł do wniosku, że zadawanie się ze mną uwłacza jego wysokiej godności, i oddalił się.

Odetchnąłem z niekłamaną ulgą. Uznałem, że mimo wszystko teraz, po tylu nieprzewidzianych wstrząsach, to już na pewno należy mi się jakiś skromny relaks. Ostrożnie wyjrzałem zza rogu budynku. Droga była wolna. W tej sytuacji, bez pośpiechu i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, skierowałem się w stronę Wielkiej Kaplicy Komputerowej.

Od kilku już lat stanowi ona centralny punkt Instytutu oraz miejsce kultu dla znakomitej większości jego pracowników. Bez względu na porę dnia i nocy, w upały i trzaskające mrozy, w ulewy i śnieżne zamiecie odbywają tu codzienne pielgrzymki i trwają na wielogodzinnych adoracjach. Zwłaszcza młodzi adepci sztuki astronomicznej wykazują w tym znaczną gorliwość.

Gdyby tak jakiś kataklizm zmiótł kiedyś z powierzchni ziemi Wielką Kaplicę Komputerową, wtedy dalszy los jej pielgrzymów byłby doprawdy trudny do zniesienia i jeszcze trudniejszy do opisania! Zapewne, nieutuleni w żalu, snuliby się po szerokim świecie, niczym duchy błędnych rycerzy straszące spóźnionych przechodniów na rozstajach dróg.

Próg Kaplicy przekroczyłem po dłuższej chwili wahania, z należnym temu miejscu szacunkiem. Nastrój uroczystej i posępnej powagi, tajemniczy szum wentylatorów oraz znajomy, mdły zapach kurzu. Na stołach poustawiane, zniewalające wprost swą estetyką skrzyneczki z guziczkami i światełkami, a przed każdą z nich - zastygła w bezruchu, posągowa postać. Niektórzy, wpatrzeni z rozmarzeniem gdzieś w przestrzeń, w pozie głębokiej kontemplacji przechodzącej niemal w ekstazę. Inni - jakby odurzeni wszechobecnymi tu oparami tajemnej wiedzy, z błędnym wzrokiem wbitym w zagadkowe znaki na ekranie i z niewypowiedzianym bólem duchowym na obliczu. Jeszcze inni, najwyraźniej początkujący - niby czuwające przy mysich dziurach cierpliwe koty. Jeden tylko osobnik, ze wzrokiem skierowanym w sufit i nieświadomy tego, że uśmiecha się bez powodu, przebierał palcami po klawiaturze tam i z powrotem z szybkością pianisty- wirtuoza.

Nagły strach, który ogarnął mnie na widok tej sceny, nakazywał mi, bym - jako niegodny i niewtajemniczony intruz - opuścił natychmiast to miejsce. Jakiś przedziwny głos wewnętrzny powtarzał mi uparcie: "Spójrz tylko na tych nieszczęsnych - co za upadek! Twój Mistrz nigdy nie doprowadziłby się to takiego stanu! Uciekaj póki nie jest za późno!"

Nie słuchałem go jednak - zanadto byłem już zdeterminowany. Pomimo głębokiej świadomości świętokradztwa, dyskretnie wypatrzyłem w kącie jeden nie obsadzony komputer. Przez nikogo niezauważony, bezszelestnie przemknąłem w jego kierunku, wydobyłem dyskietkę i zapuściłem na nim swoją grę.

Wcześniej jeszcze zajrzałem do przyniesionej gazety i dla pewności raz jeszcze przeczytałem znany już na pamięć tekst. Z uwagi na jego fundamentalne wprost znaczenie pozwolę sobie przytoczyć go tu in extenso:

"Pluskwę, która łazi po ścianie złap do stojącej pod łóżkiem filiżanki. Absolutnie nie gołymi rękami! - ugryzie. Potem ofiaruj ją temu idiocie, który co chwilę zagląda przez okienko. To entomolog-amator. Z wdzięczności da ci trochę żarcia. Nie ruszaj go - ono samo się rusza. Razem z żarciem będzie jednak też nóż. Ten nóż - stosownie użyty - otworzy ci drogę na wolność..."

Świętą ciszę Kaplicy brutalnie zbezcześciły barbarzyńskie dźwięki syntetycznych eksplozji, gwizdy pojazdów z przyszłości, zdigitalizowane wrzaski animowanych osiłków oraz skrzypienia ich cyfrowych ofiar, z których obficie tryskały wielkie piksele krwi. Jednym z owych osiłków byłem ja sam - młody jak niegdyś przed laty i silny jak nigdy. Widziałem przed sobą tylko mrugający kolorowy prostokąt ekranu wraz z mrożącym krew w żyłach wątkiem niesamowitej przygody.

W pewnej chwili dotarły do mnie jakieś szelesty, szurania. Ciekawa rzecz: oto zastygłe przy swoich monitorach postacie, jedna za drugą, zaczęły budzić się z odrętwienia. Powróciły do życia, zwlokły się kolejno ze swych miejsc i hipnotycznie zaczęły sunąć w moją stronę. Czułem, że wszyscy otoczyli mnie półkolem, słyszałem za sobą ich kroki i zaaferowane szepty, komentarze pełne ironii i niedowierzania. - Że też mu się tak chce na stare lata - obruszył się któryś. Reszta tylko sapała głośno z oburzenia. Ktoś inny zaśmiał się ironicznie: - Na doroczny Zjazd Sprawozdawczy będzie miał wiersz o burych kocurach i ileś tam punktów z Digduga na dodatek. Piękny dorobek naukowy!

Wkrótce jednak zapomniałem o nich. Co oni tam wiedzą! Fatalny świat urojonego absurdu wyrwał się z ram ekranu. Stopniowo wypełnił cały horyzont i nagle, skoczywszy wprost w moją stronę, pochłonął całą rzeczywistość i zastąpił ją swoją absurdalną fikcją - bezlitośnie zaborczy, uwodzicielski, bezczelnie realny.


Powyższe wspomnienie to jednocześnie XIX rozdział z przygotowywanej do druku powieści sensacyjnej pt. "Śmierdząca Skała - Fort nr 38".

Tekst ten dedykowany jest pamięci ofiar pewnej osławionej afery kosmologicznej, która obecnie dogorywa na śmietniku historii nauki jako tzw. "Program Kaluzy-Kleina". Tym, którzy - nie bacząc na głosy rozsądku - dali się zwieść tej złudnej ideologii, wraz z życzeniem, by ich cierpienia nie uległy zapomnieniu, a smutny ich los stał się skutecznym ostrzeżeniem dla przyszłych pokoleń.

Wszystkie postacie występujące w tym opowiadaniu (z wyjątkiem narratora) są fikcyjne, a jakiekolwiek analogie do znanych osób i faktów - czysto przypadkowe.

 

Kraków, wrzesień-listopad 1992 r.