Stubur Elfis Catimodes
Castellum Petra, 711 Via Aquilae, Vocarica 42430, Ilopona.
(Otrzymano 29 listopada 1992, w wersji poprawionej 30 listopada 1992, w wersji ostatecznej)
Streszczenie - Młody, ambitny Magister przypisany do ogłupiającej pracy przeżywa wydarzenie, które może całkowicie zmienić bieg jego życia.
Słowa kluczowe - magister, kalibracja, radioteleskop, latający talerz, kosmita.
Magister czuł się wyraźnie nie doceniany. Powinien teraz produkować kolejne publikacje, dyskutować z kolegami z Zachodu o subtelnościach przyśpieszania cząstek w tych, jak im tam... rozbłyskach. No, przynajmniej z kolegami z Warszawy mógłby podyskutować. A tu... kalibracje. Pierwsza o dziewiątej, druga o dziesiątej trzydzieści, trzecia o dwunastej, czwarta o pierwszej trzydzieści i wreszcie ostatnia o trzeciej. Pół dnia zarwane, a w środku krótkie przerwy, których na nic rozsądnego nie można wykorzystać - nawet pogadać nie było z kim, bo we środy Obserwatorium zwyczajowo świeciło pustkami. Żeby chociaż Doktor popędził tego cholernego Programistę, co już rok temu miał zrobić W Pełni Automatyczny Program do Zbierania Danych z Radioteleskopu Słonecznego. Miało być tak fajnie - samo się włącza, samo kalibruje, samo wyłącza. Docent już od roku robił nowy oświetlacz, Doktor od dwóch lat kupował nową antenę, Programista od trzech lat pisał nowy program a Profesor od niepamiętnych czasów mówił, że warto. "Jak dobrze pójdzie, to od nowego roku wszystko się uruchomi" - nieodmiennie brzmiała konkluzja. Magister skrzywił się z niesmakiem, gdy sobie przypomniał, że to samo słyszał rok temu. Ponownie poczuł pulsowanie w skroniach. Przyśpieszył kroku.
Magister pomyślał z wyrzutem, że gdyby był doktorem, to by nim tak nie pomiatano. Z zazdrością wspomniał kolegę byłego-magistra, który wreszcie po dziesięciu latach dochrapał się doktora. Od razu inny człowiek! I wykłady robi, i sam coś czasem wymyśli, nawet Docent inaczej na niego patrzy. Magister zreflektował się, że właściwie to już nie ma Docenta, to znaczy jest, tyle że ten docent to nie Docent, bo Docent już nie jest docentem, tylko profesorem, a Profesor... No właśnie, kto jest Profesorem?
Magister zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się robotnikom uwijającym się przy Dużym Radioteleskopie. Obsługiwali oni wielką, hałaśliwą maszynę, przywodzącą na myśl jakiś monstrualny odkurzacz. Jeden z nich, chwiejąc się na nogach, dzierżył w dłoniach grubą rurę, której jeden koniec niknął w trzewiach maszyny, a drugi tryskał szarym strumieniem piachu. Maszyna gwizdała i huczała, jakby za moment miała wydać swe ostatnie tchnienie, a człowiek ów z przejęciem wtłaczał piasek w przekładnie anteny, bacząc, by nie uronić przy tym choćby ziarenka. Flaszki, porozrzucane tu i ówdzie świadczyły, że fachowcy napędzani byli alkoholem. Butelki były puste, co zwiastowało rychły koniec pracy.
Magister ruszył ponownie ku swym zadaniom. Jego celem był tak zwany Mały Radioteleskop, czyli metalowe sitko podążające niczym słonecznik w swym codziennym, ustawicznym ruchu za dzienną gwiazdą. Dysk anteny tęsknie wypatrywał tarczy Słońca nawet, gdy skrywało ono wstydliwie swe oblicze za powłoką chmur i uparcie śledził jego niebieskie wędrówki przez cały rok - w deszcz i suszę, w upał i mróz, w czas wichury i zawiei - dzień za dniem, każdego ranka, prądy krążące w obwodach wyrywały z letargu uśpioną czaszę, by podjęła swój mozolny marsz ze wschodu na zachód za płonącym kochankiem i zakończyła swój trud wieczorem, jakby znużona, powracając do pozycji spoczynkowej. Prądy w trzewiach maszyny wówczas zamierały i antena zatrzymywała się w odrętwieniu czekając następnego ranka i kolejnej możności ujrzenia obiektu swej afektacji. Motor ruchu - pomyślał Magister - niczym jakiś niespokojny demon lokomotyw Grabińskiego zniewalał tę kupę żelastwa do nieustających wędrówek i nie pozwalał jej spocząć na dłużej niźli chwilę, wzbudzając zdradzieckie prądy i po raz tysięczny przeciągając radiowe spojrzenie anteny przez całe niebo. Demon ów tak naprawdę tkwił w komputerze, rozpartym wygodnie w małym budyneczku i stamtąd pociągał za niewidzialne nitki swej gigantycznej marionetki. Każde szarpnięcie za nitkę dawało się słyszeć pod postacią cichego piśnięcia w komputerze, jakby demon popiskiwał z ukontentowania, że przymusił olbrzyma do wykonania kolejnego kroku.
Magister wszedł do budynku radioteleskopu. Smętny widok wnętrza przerwał górnolotne rozważania i sprowadził go na ziemię. Większą część ciasnego pomieszczenia zajmowały panele sterujące, migające lampkami i cyferkami, spięte niewiarygodną plątaniną kabli. Pod ścianą cicho szumiały samopisy, wypluwające zwoje białego papieru, na których pisaki pracowicie kreśliły linie życia Słońca. Co jakiś czas, czy to na skutek jakiegoś zewnętrznego zakłócenia, czy też błądzącego impulsu powstałego gdzieś we wnętrzu aparatury, pisaki rozpoczynały wściekły taniec, warcząc przy tym, jak pies, co chce przestraszyć intruza, a sam się boi. Między podwójnymi szybami brudnych okien spoczywały grube warstwy martwych biedronek. Przywabiło je tu, ku ich zgubie, ciepło bijące od rozpalonego grzejnika, stojącego w kącie. W pokoju panował nieprzyjemny zaduch - odnosiło się wrażenie, że nie był on wietrzony od lat.
Magister przyjrzał się całej tej maszynerii z politowaniem. Mały Radioteleskop był przedmiotem kpin wielu kolegów. Pewnego razu, jeden z nich przyprowadził tutaj wycieczkę i rzekł:
- Macie państwo przed sobą najnowocześniejszą, amerykańską aparaturę do radiowych obserwacji Słońca. Gdybyście państwo obejrzeli tył paneli - czego robić nie wolno, gdyż panuje tam wysokie napięcie - zobaczylibyście rzędy układów scalonych zaawansowanej technologii. Ta aparatura pozwala nam osiągnąć unikalne rezultaty, przewyższające jakością wyniki z najlepszych ośrodków na świecie.
Magister uśmiechnął się mimowolnie na to wspomnienie - w rzeczywistości aparatura była tragicznie przestarzała. Niektóre jej elementy miały ponad trzydzieści lat. Dziwił się, że to wszystko jakoś jeszcze działa. Ukuł nawet do opisania tej aparatury specjalny termin - przestarzenie. Ciecz pozostawiona w szczególnych warunkach, przy obniżeniu temperatury poniżej punktu zamarzania ulega przechłodzeniu. Pozostaje nadal cieczą. Wystarczy jednak niewielki wstrząs, wrzucenie małego kamyczka czy kawałka lodu, by cała objętość cieczy zamieniła się gwałtownie w ciało stałe. Podobnie jak ciecz może być przechłodzona, tak i aparatura radioteleskopu była przestarzała i już dawno przekroczyła swój punkt rozpadu. Magister podejrzewał, że w pewnej chwili, na skutek jakiegoś nieznacznego czynnika, wszystko to wraz z anteną rozsypie się w proch. I tego pięknego, cudownego dnia, gdy Magister pójdzie zrobić kolejną kalibrację, zamiast radioteleskopu zastanie jedynie sporą górkę szarego proszku, którą szybko rozwieje wiatr. Lecz ta chwila jakoś nie chciała nadejść, a wszystkie układy jedynie za sprawą cudu ciągle działały.
Magister rozpoczął kalibrację. W tej, mającej w sobie coś z czarnej magii procedurze, należało skierować na wejście wzmacniaczy sygnał pochodzący nie ze Słońca, lecz od tła nieba oraz porównawcze prądy ze źródła szumu. Te ostatnie ustawiało się potencjometrem na trzy różne poziomy, kontrolując wartość każdego z nich przy użyciu miernika ze wskazówką. Magister wyszczerzył zęby do tarczy miernika, uśmiechającej się do niego z panelu. Utrzymanie stałego prądu podczas pomiaru było nie lada sztuką - zwichrowany potencjometr, nawet nie dotykany potrafił zmieniać swą oporność, powodując dryf wskazówki na skali, a już lekkie muśnięcie gałki wprawiało wskazówkę w szatański taniec. Doktor-specjalista od kalibracji nabierał w tej wprawy sztuce od dziesiątków lat, osiągając przy tym nie lada mistrzostwo. Kalibracja w jego wykonaniu stanowiła małe widowisko: stawał przed panelami na lekko rozstawionych nogach i przyglądał się w skupieniu tarczy miernika. Następnie chwytał delikatnie, niemal z czułością gałkę potencjometru i zaczynał nią obracać, niczym wprawny kasiarz. Wskazówka miernika płynnie przechodziła po skali, zatrzymując się nieruchomo na trzech zadanych wielkościach: 2, 5 i 10 mA. Wszystko to odbywało się elegancko, niemal z gracją. Magister nigdy nie potrafił tego dokonać. Najostrożniej, jak tylko potrafił ruszył potencjometrem. Wskazówka ani drgnęła. Przekręcił więc gałkę nieco bardziej i wtedy wskazówka skoczyła niemal do końca skali. Tylko spokojnie - powiedział sobie w duchu. Ruszył pokrętłem w drugą stronę i wskazówka niechętnie podryfowała w lewo. Chciał ją zatrzymać na dwójce, lecz przedobrzył. Wyszło mu 1.8. Chwycił gałkę potencjometru oburącz i zagryzając język z niecierpliwości, starał się ruszyć ją w prawo o tak mały kawałek, jak to tylko możliwe. Wskazówka zaczęła oscylować wokół dwójki. Na samopisie pisak wykreślał krótką kreseczkę, odpowiadającą temu poziomowi szumu. No, nareszcie - odetchnął. Przełączał wzmacniacze i przesuwał wskazówkę na kolejne poziomy pocąc się przy tym i postękując. Dopiero przy samym końcu, gdy miał ustawić dziesiątkę, układ odmówił posłuszeństwa. Oszalały wskaźnik uparcie odskakiwał to w prawo, to w lewo, sprawiając, że cały pomiar był funta kłaków wart. "A co mnie to obchodzi" - warknął do siebie Magister i walnął pięścią w złośliwy cyferblat. Wskazówka drgnęła i zatrzymała się spokojnie na dziesiątce - dokładnie tam, gdzie powinna. Magister znieruchomiał, wpatrywał się przez dłuższą chwilę w tarczę przyrządu, po czym nieświadomie głęboko odetchnął. Kalibracja była wykonana w miarę poprawnie. Potwierdził ten fakt stosownym wpisem do zeszytu, który leżał na rozpadającym się ze starości odbiorniku radiowym, pamiętającym zapewne czasy pionierskie w Obserwatorium. Postawiono go tu do odbioru sygnałów czasu, choć faktycznie służył do rozwiania nudy kalibracji. Odbiornik miał gabaryty małej lodówki i podobnie jak wszystko inne w tym budynku, działał jedynie za sprawą jakiegoś cudu. Linkę łączącą pokrętło strojenia z kondensatorem już dawno zjadły myszy, zatem aby przestroić odbiornik na inną stacją, należało wsadzić doń rękę - tylna ścianka była zdjęta - i macając wśród lamp i innych elementów wysokiego napięcia odnaleźć koło obracające kondensator. W takiej niewygodnej pozycji można było znaleźć jakąś interesującą stację.
Magister nie miał jednak ochoty na słuchanie radia - znużony wyszedł z budynku. Było wpół do drugiej i pozostała mu tylko jeszcze jedna kalibracja - o trzeciej. A zatem mam jeszcze półtorej godziny do przeczekania - pomyślał. Spojrzał smętnie w zamglony krajobraz - Tyniec, dymiące kominy w Skawinie i błyszcząca wstęga Wisły, wijąca się leniwie ku horyzontowi. Miarowe buczenie anteny kołysało go do snu - miał ochotę natychmiast, tu gdzie stoi, zwinąć się w kłębek i spać, choćby do wieczora. Długie godziny spędzone przy komputerze robiły swoje. Już nie pamiętał, ile samolotów wroga zestrzelił tej nocy, wiedział tylko, że nad ranem ręka go bolała od ściskania joysticka. Coraz głośniejsze buczenie anteny przypominało mu szum komputera i wprawiało w stan dziwnego odrętwienia. Zaczęło mu się zdawać, że ulatuje gdzieś wysoko, ponad Obserwatorium, że widzi z góry Wisłę toczącą swe leniwe, śmierdzące wody, w oddali słaby zarys Babiej Góry, o tej porze roku pokrytej już śniegiem. Zatracił uczucie kontaktu z podłożem, miał wrażenie, że znajduje się jednocześnie tu i teraz, przy antenie radioteleskopu i zarazem w tej odległej krainie z pogranicza snu i jawy, dostępnej ludzkiej świadomości jedynie przez moment, tuż przed zaśnięciem. Błogie ciepło rozlewało się po jego ciele, dawało poczucie ukojenia i bezpieczeństwa. Przymknął oczy i jedyną nitką wiążącą go z rzeczywistością było miarowe, usypiające buczenie anteny... Nagle czar prysnął. Magister zaskoczony szeroko otwarł oczy. Przecież antena nie buczy! Silnik popycha ją tylko od czasu do czasu, w nieregularnych odstępach, a on wyraźnie słyszał monotonny szum, wciąż narastający, świdrujący w uszach coraz to wyższymi i głośniejszymi tonami.
Magister rozejrzał się gwałtownie w poszukiwaniu przyczyny dźwięku. Obok niego stała niewzruszenie czasza anteny i budyneczek, z którego dopiero co wyszedł. Wokół rozciągała się dzika łąka, pokrywająca strome, południowe zbocze wzgórza, gdzie ustawiono radioteleskop. Za łąką znajdował się lasek, na skraju którego urządzano często ogniska. Mógł jeszcze dojrzeć na wpół zarośnięty, wypalony krąg trawy. Zdawało mu się, że cała przyroda zamarła wobec niezwykłego odgłosu. W nagłej ciszy przeciągły świst rozdzierał powietrze. A jednak mimo iż wytrzeszczał oczy, omiatając uważnym spojrzeniem okolicę, nie mógł niczego dojrzeć, nie był w stanie zlokalizować źródła wszechobecnego hałasu. Buczenie zdawało się dobiegać znikąd. W nagłym impulsie zadarł głowę do góry i... tak znieruchomiał. Wybałuszone oczy, wpółotwarte usta, ręce zatrzymane w niedokończonym geście, tułów lekko odchylony do tyłu - mały posąg zastygły w wyrazie najwyższego osłupienia. Nad radioteleskopem, wirując powoli, unosił się latający talerz. Na ile Magister był w stanie ocenić jego rozmiary, miał nie więcej niż pięć metrów średnicy. Był doskonale symetryczny, o kształcie elipsoidy obrotowej, a na zewnątrz nie widać było żadnych śladów silników, dysz, czy innych urządzeń napędowych. Powierzchnię miał koloru brunatnego, tu i ówdzie upstrzoną jaśniejszymi i ciemniejszymi plamami. Pojazd majestatycznie obniżył lot i zawisnął tuż nad zboczem góry, na której stał radioteleskop. Znieruchomiał kilkanaście centymetrów nad opadającą w dół łąką. Przejmujący dźwięk ucichł, pozostawiając po sobie jedynie odległe brzęczenie. Okoliczna przyroda nadal się nie odzywała, wszystkie ptaki zamilkły zatrwożone wizytą przybysza, nawet wiatr ucichł.
Magister wpatrywał się w talerz jak zauroczony. Serce waliło mu jak młotem, a w głowie rozpętała gonitwa myśli. Na jego oczach dokonywał się cud, zaczynała najbardziej niewiarygodna przygoda, jaka może przytrafić się człowiekowi. Ziszczało się jego najgłębsze, najbardziej skryte i chyba nieuświadomione pragnienie. Jestem pierwszym człowiekiem, który nawiąże kontakt z inną cywilizacją - pomyślał z dumą Magister. Nie wierzył w żadne z licznych spotkań z obcymi istotami, o których donosiła czasem prasa brukowa. Opisy owych stworków, podawane przez różnych oszustów jedynie go śmieszyły. Małe zielone ludziki! Jak tragicznie ograniczona była wyobraźnia fantastów. Nie mając żadnego pozaziemskiego punktu odniesienia, nie potrafili się wyrwać poza ciasny krąg antropocentryzmu. Forma zewnętrzna, nadawana kosmitom była albo humanoidalna, albo też stanowiła hybrydę różnych gatunków zwierzęcych czy roślinnych. Alternatywą były formy bezpostaciowe - gaz, pył lub wyświechtana i bliżej nieokreślona plazma. Znacznie gorzej sprawa się miała z opisem rozumu. Tutaj niedoszli futuryści byli w stanie jedynie naśladować sposób myślenia czy zachowania ludzi i zwierząt. Konwencja nakazywała najpierw odpowiedzieć na atawistyczne pytanie: swój czy wróg? Relacje wychodzące poza te dwie klasy praktycznie się nie pojawiały. W powieściach fantastycznych ludzie zwykle toczyli zawzięte boje z wrogami ludzkości bądź zawierali sojusze i prowadzili handel ze sprzymierzeńcami. Te stereotypy były prymitywnym przeniesieniem wewnątrz cywilizacyjnych stosunków międzyludzkich na obszar kosmiczny. Niezmiernie rzadko zdarzali się fantaści mądrzejsi, tacy jak na przykład Lem, którzy wykazywali, że obcość w gruncie rzeczy oznacza brak możliwości porozumienia. Pojawienie się obcego rozumu może wręcz doprowadzić do kompletnego przewartościowania pojęć takich, jak inteligencja, rozumienie, rozwój, miłość czy nienawiść. Wszelkie modele, starające się wyjaśnić fenomen rozumu opierały się na jednym, jedynym przypadku - homo sapiens. A jak wiadomo, w oparciu o jeden egzemplarz żadnego rozsądnego modelu skonstruować się nie da. Wymagana jest konfrontacja z rozumem odmiennym. I tego Magister miał teraz doświadczyć.
Magister poczuł ciarki przechodzące po całym ciele. Plecy miał pokryte zimnym potem a nogi zaczęły pod nim drżeć. Niemal namacalnie wyczuwał tchnienie obcości. Zadawał sobie pytanie, jaki stwór wychynie z wnętrza spodka. Zupełnie absurdalnie pojawił się w jego myślach stary kawał o bździągwie, którą pewna pani nosiła w torbie, a gdy zaciekawiony taksówkarz, korzystając z nieobecności właścicielki, zajrzał do środka, zobaczył... bździągwę. Nagle przestraszył się, że z talerza wyjdzie po prostu... kosmita. Podniecenie zaczęło powoli ustępować miejsca przerażeniu. Magister nie bał się fizycznie tej nieznanej istoty, lecz wielkiej odpowiedzialności, która nagle spadła na jego barki. On pierwszy musi nawiązać z nią kontakt, przekazać przesłanie od ludzkości. Przesłanie? Magister zawahał się - o czym tu do diabła rozmawiać z kosmitą? Oczywiście mowa artykułowana nie wchodzi w rachubę - pomyślał trzeźwo - tylko w kiepskich książkach przybysze uczyli się ludzkiego języka słuchając radia i oglądając telewizję. Poza tym, znali tylko angielski i lądowali wyłącznie w Stanach Zjednoczonych. No, chyba jedynie u Bułyczowa kosmici wylądowali gdzieś w Rosji i nie najlepiej na tym wyszli. Co ja mu powiem - zadrżał Magister. Gorączkowo usiłował wymyślić coś prostego i fundamentalnego. Matematyka! Może narysować trójkąt prostokątny i trzy kwadraty wsparte na jego bokach - twierdzenie Pitagorasa. Dziewiętnastowieczni fantaści chcieli nakreślić te figury na Saharze w takiej wielkości, aby dojrzeli je przez teleskopy domniemani mieszkańcy Marsa. Czy to nie jest zbyt prymitywne? Przecież ten kosmita doskonale wie, gdzie wylądował i widzi, że ma do czynienia z rozwiniętą cywilizacją. Latający pojazd, którym tu przybył świadczy o istnieniu rozwiniętej cywilizacji technicznej, a więc może o technice rozmawiać? Pokazać mu radioteleskop? Śmiechu warte - na to nabierze się tylko głupia wycieczka. Może zapytać go, skąd przybył? Tu mógłby popisać się swoją astronomiczną wiedzą - narysować Układ Słoneczny, pokazać Ziemię, wskazać na siebie, a następnie na kosmitę. Ten pewnie w odpowiedzi nakreśli na piasku coś zupełnie niezrozumiałego i rozmowa się skończy. Skąd on przyleciał? Magister nagle przestraszył się, że to nie kosmici, tylko Amerykanie, i właśnie wypróbowują swoją nową broń, tylko czemu do cholery w Polsce, a może to jednak Rosjanie, czy jacyś Ukraińcy wyciągnęli coś ze zbrojowni i latają. A może to po prostu jakiś dzieciak puszcza latawce, a on durny, myśli, że to kosmici. A tak w ogóle, to chyba koledzy zrobili mu okropnie głupi kawał i czekają, aż przybiegnie do nich opowiadając o latających talerzach, a oni będą się tarzali ze śmiechu... Magister oczami duszy zobaczył koszmarną scenę, w której ze spodka wychodzi Docent i mówi: Ja tu na kontrolę, a pan sobie myśli, że może się tu obijać i tego...
Magister złapał się za głowę. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie był pod działaniem tak silnego stresu. Chciał, by ta okrutna niepewność nareszcie się skończyła. Stał tu i czekał otwarcia spodka, jak końca świata. Wszystko tajne jawnym będzie... Tylko kiedy? Próbował się uspokoić. Zaczął sobie mówić, że to, co się tu dzieje, jest najwspanialszym wydarzeniem w jego życiu. Nie jest bądź co bądź głupawym rolnikiem spod Lublina, który rzekomo widział małe zielone ludziki. Nawet, jeśli je widział, jeśli się z nimi spotkał, to co osiągnął? Nic! Za głupi był. No a ja - pomyślał Magister i chrząknął - ja to co innego, osiem lat studiów, dyplom Magistra, wykształcenie astronomiczne, w sam raz do kontaktu z przybyszami z kosmosu. Mnie się uda.
Magister nagle wstrzymał oddech, gdyż w spodku coś się ruszyło. A więc to teraz - jedyna myśl przebiegła niczym piorun przez jego umysł, po czym zapadła w nim absolutna cisza. Magister nie odważył się nawet myśleć. Jedynie patrzył. Część spodka oddzieliła się od reszty, tworząc niewielkie drzwiczki, z których wypadła drabinka sznurowa. Antropoid - pomyślał Magister patrząc na drabinkę i była to jego druga myśl - do licha, wygląda jakby była zrobiona z konopi i drewna. Drabinka zadyndała w powietrzu i po chwili znieruchomiała. Magister czekał w stanie najwyższego napięcia. Po chwili, na górnym szczeblu drabinki coś się pojawiło. Z odległości parunastu metrów Magister nie był w stanie zbyt dokładnie określić, co to takiego, lecz jego umysł zarejestrował scenę z precyzją magnetowidu. Kształt wyłaniający się ze spodka powiększył się i zaczął opuszczać w dół. Gdy Magister dojrzał całego kosmitę nie był nawet zdziwiony. Wydarzenia ostatnich sekund przygotowały go na zaakceptowanie rzeczy najbardziej zdumiewających. To, co dojrzał, spowodowało co prawda trzask jakby zapadki w jego umyśle - zapadki, która przesunęła sposób rozumowania na nowe tory, zmusiła do zmiany światopoglądu i sprawiła, że nigdy już nie był takim samym człowiekiem, jak dotąd - lecz nie wywołało zdziwienia. Ze spodka wyszedł mały zielony ludzik. Wyglądał dokładnie tak, jak go przedstawiano na owych budzących wesołość Magistra rysunkach: niewielkie humanoidalne ciało, płetwy na stopach i dłoniach, skośne oczy, brak nosa na twarzy, która nie wyrażała żadnych uczuć. No i faktycznie był zielony! Jak szczypiorek. Kosmita zdawał się nie mieć na sobie żadnego ubrania, mimo to Magister nie był w stanie zauważyć narządów płciowych. Istota prędko i zwinnie zsunęła się z drabinki i w komiczny sposób przestępując z nogi na nogę zatrzymała się na chwilę w miejscu rozglądając dokoła. Wzrok kosmity był zwrócony w kierunku lasu i najwyraźniej nie zauważył on Magistra, stojącego w dalszym ciągu pod radioteleskopem. Kosmita po krótkiej chwili pobiegł przytupując w kierunku lasku. Wyglądał, jakby go coś niesamowicie piliło. Dobiegł do pierwszych krzaczków, i kucnął za jednym z nich tak, że Magister widział jedynie czubek jego głowy. Po chwili zza krzaka dobiegł odgłos soczystego pierdnięcia. Kosmita jeszcze chwilę powiercił się w swym schronieniu, po czym, wyraźnie ukontentowany, spokojnym krokiem ruszył do swego pojazdu. Magister zdrętwiał - kosmita szedł dokładnie wprost na niego. Czy on mnie nie widzi - w głowie Magistra błysnęła pierwsza myśl od dłuższego czasu. Kosmita nie dał mu jednak zbyt wiele czasu na dalsze rozważania. Wspiął się błyskawicznie do talerza, wciągnął drabinkę, zamknął właz i odleciał. Przez chwilę jedynie świdrujące buczenie narastało, po czym pojazd wystrzelił pionowo do góry z olbrzymim przyśpieszeniem, które powinno zmiażdżyć każdą żywą istotę wewnątrz. W kilka sekund później talerz zniknął w chmurach.
Magister stał nieruchomo całkowicie otępiały. Nie był w stanie wykonać żadnej rozsądnej czynności. Wpatrywał się bezmyślnie w szarą powałę chmur. Po chwili poczuł, że drżące nogi dłużej nie utrzymają jego ciężaru, więc przysiadł na murku. Wzbierała w nim gorycz. Czy to już wszystko? Czuł się jak dziecko, któremu rodzice położyli wspaniały prezent pod choinkę i zabrali w chwili zapalenia się pierwszej gwiazdki. Nieodwołalnie. Co wtedy pozostaje? Wspomnienia? A może ktoś inny widział ten prezent? Magister poczuł nagły przypływ sił życiowych. Widział istotę niewątpliwie nie ludzką, pochodzącą najprawdopodobniej spoza Ziemi, poruszającą się pojazdem będącym wytworem wysoko rozwiniętej technologii, znacznie wyżej niż ziemska. Już samo to niosło w sobie olbrzymią ilość informacji! Nie jesteśmy sami we Wszechświecie!
Magister poderwał się z miejsca i pobiegł w kierunku budynków Obserwatorium. Co prawda była środa, lecz mimo to miał nadzieję, że kogoś tam zastanie. Biegł na skrzydłach wielkiego podniecenia, które go nagle ogarnęło, nie czuł swojego ciężaru ani zmęczenia wywołanego gwałtownym wysiłkiem. Ktoś musi tam być, muszę się z kimkolwiek natychmiast podzielić tą informacją - myślał gorączkowo. Dopadł budynku. Czarne, puszyste kocisko z prychnięciem umknęło mu spod nóg. Naparł na ciężkie drzwi i po chwili był w środku. Ciężko dysząc wpadł do kuchni. Siedziało tam dwóch magistrów-specjalistów, jeden od komputerów, drugi od lutownicy.
- Co się stało? - komputerowiec omal nie zachłysnął się herbatą - gonią cię, czy co?. Magister spojrzał na niego wpół przytomnie. Zaciekawiona twarz, błyszczące oczy. Spod gęstej brody umykał nieznaczny, ironiczny uśmieszek. W prawym ręku trzymał kanapkę z serem, w lewej szklankę z herbatą, którą właśnie podnosił do ust, gdy Magister wpadł do kuchni. Drugi specjalista przyglądał mu się rozpromieniony szerokim uśmiechem Nic nie powiedział, tylko zarechotał z cicha swym barytonowym głosem. Obaj fachowcy patrzyli na niego, oczekując wyjawienia tej niezwykłej nowiny, z którą niewątpliwie tu przybiegł. Zwietrzyli w tym szansę rozproszenia środowej nudy. Magister machinalnie poszukał wzrokiem butelki piwa stojącej na stole, ale jej nie znalazł. Stał tam jedynie nowiutki, biało-niebieski czajnik elektryczny, dwie szklanki z herbatą, i kilka kromek chleba, przygotowanych do zjedzenia.
Magister oparł się o framugę i przyglądał się kolegom. Spojrzał jeszcze na chwilę za okno, gdzie kot siedzący na parapecie i usiłował się dostać do środka, odetchnął głęboko, po czym odrzekł:
- A nic, tak tylko przyszedłem zobaczyć, kto tu jest. Macie jeszcze trochę wrzątku na herbatę?
Kraków, listopad 1992.