Bartek Debski homepage:
Pekin 2014

Konferencja LAMOST-Kepler, Pekin 2014
Dzień piąty



Hanging around Beijing, strolling, greatwalling...

Siedzę sobie własnie na 16. piętrze w moim pokoju w hotelu Jingshi w centrum Pekinu i przeglądam zdjęcia z dzisiejszej wyprawy na Wielki Mur. Musiałem sobie to napisać, żeby uwierzyć co się dzieje :). OK, to teraz od początku.

Dzień się rozpoczął cudnym śniadaniem z wodorostów. Ponieważ wczorajsze posiedzenie potrwało nieco dłużej niż zakładałem, obudziłem się akurat na ostatnie 15 minut serwowania śniadania. Dobiegłszy do budynku Kaifang (czy coś koło tego) stwierdziłem z ulgą, że jeszcze są wolne pałeczki, a na brytfanach jeszcze coś tam leży. Nabrałem na talerz co tam było, nieco zielonego, nieco białawego, jakieś nudle, kilka dumplingsów i rozpocząłem ucztę od zacnego wsiorbnięcia najbardziej zielonych morskich traw. Logika była doć prosta: jak będę szamał kraby i krewetki, to muszą wylądować na czymś sobie znanym, żeby nie chciały od razu wrócić na zewnątrz. Plan się powiódł! Za to nie ryzykowałem wtrząchnięca jajek na bardzo twardo. Jak już kończyłem, dosiadł się do mnie Peter. Najwyraźniej pisał przez noc prezentację podsumowującą cały Workshop. Przynajmniej nie byłem ostatnim, który przyszedł na śniadanie.

Przed rozpoczęciem referatów zdołałem dobiec jeszcze do pokoju, sypnąć Tchibo (Boże, jaki jestem sam sobie wdzięczny ^^) do kubeczka (oryginalnie kubeczek chyba miał być pod zieloną herbatę, ale ja wiem lepiej) i zalać prawie-wrzątkiem. Akurat jak wszedłem do sali konferencyjnej nr 4 z tradycyjnym już kubkiem kawy, zaproszono wszystkich do zajmowania miejsc, bo czas na referaty. O samych referatach pisać nie będę, ale warte wspomnienia są dyskusje o przyszłości LAMOST oraz mowy podsumowujące Jianninga i Petera. Ten ostatni przygotował solidną prezentację ze streszczeniami _wszystkich_ wykładów z workshopu. Tytaniczna praca! Wszyscy byliśmy pod wrażeniem jego determinacji w przygotowaniu naprawde dobrej mowy wieńczącej zjazd. Naprawdę kawał dobrej roboty.

Notka na przyszłość: Chińczycy nie zrozumieją, jeśli się ich poprosi o zaświadczenie lub fakturę. "Invoice" dla nich nie istnieje. Najbliższym odpowiednikiem jest "Fa-piao" i o to należy prosić. Ograniczenie do ~30 znaków i niemal godzina czekania. Fa-piao. Zapamiętać.

Nadszedł moment pożegnania z większością uczestników Workshopu. My, blade twarze (prawie), pojechaliśmy z bagażami na wycieczkę z przewodnikiem na Wielku Mur w Mutianyu. Przewodnik od razu przełamał pierwsze lody: "Hallo everybody! My Name is Wang Xou Wuoziexing Fenfzaxou. But you can call me Bob" Do busiku zapakowaliśmy się w dziewiątkę: Joasia, Radek, Grzesiek, Antonio, Giovanni, Marc, Daniel, Chang i ja (no i Bob, na doczepkę). Cel był oddalony o 80 km, więc podróż zajęła nam prawie dwie godziny (z czego pół godziny na przejazd przez obwodnicę). Ponieważ Wielku Mur jest wszęęędzie w górach, to już dojeżdżając widać było wieże na odległych szczytach gór. Mnie się jednak najbardziej podobały małe świątynie w postaci otwartych altan wybudowane na prawie każdym wzniesieniu. Niestety, wszystkie drogi mają zalesione pobocza, więc nie za wiele zdjęć wyszło z trasy.

Będąc już w połowie drogi widać było, że wszystko tutaj żyje w rytmie turystyki wokół Wielkiego Muru. Nawet płoty, krawężniki i ściany budynków mają krenelaże. Blanki, wszędzie blanki.

Na miejscu wszystkie formalności załatwiał nasz Bob. Nie musieliśmy się martwić o bilety, bramki, no o nic. Musieliśmy tylko nie dać się naciągnąć na zakup czegokolwiek. Zwykła czapka z daszkiem kosztowała 180 Y (jakieś 100 zł). Całą grupą wsiedliśmy do rejsowego autokaru i przejechaliśmy całe zabójcze 2.5 kilometra w górę. Dobry pomysł z tymi autobusami. Nie żeby było łatwiej zrobić tam zwykły parking i bilety. Nie ważne. Na "górze" mieliśmy do wyboru iść na Mur piechotą lub jechać kolejką gondolową. Mieliśmy tylko dwie godziny, więc wszyscy wzięliśmy gondole (tym bardziej że były w cenie biletów). Kolejka gondolowa na Wielki Mur. Dżyngis-chan musi się w grobie przewracać.

Kolejka wywiozła nas na platformę przy jednej ze strażnic. Mieliśmy wtedy już tylko półtorej godziny na zwiedzanie. Była opcja żeby iść w lewo, na Krwawe Schody, których zdobycie zajmuje godzinę oraz opcja, żeby iść w prawo, łagodną ścieżyną w dół po płaskim. To chyba oczywiste, poszliśmy w lewo. Mur robi wrażenie! Nie był specjalnie szeroki, ale ciągnął się po horyzont, a co rusz były strażnice, na które można sie było wspindrać. Na początku poniosło mnie ze pstrykaniem fot i straciłem zbyt dużo czasu. Trzeba było ruszyć dalej, bo przecież Schody czekały. Dochodząc do samych Krwawych Schodów można było być zmęczonym, bo gorąco, bo duszno, bo dużo małych schodeczków po drodze. Same Schody to była katorga. Dwa razy się zatrzymałem po drodze; oj kondycja nie ta. No jakbym prowadził mongolską hordę na Chiny i miał się tylko przejść po tych schodach żeby zdobyć Mur, to bym sobie już darował podbój Chin, rozbił jurtę na szczycie i upiekł jaka na kolację.

Na szczycie Schodów zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia przy chińskiej fladze (prawie jak "capture the flag"). Ruszyłem jeszcze na kolejne schody, ale tam już ścieżka dla turystów się kończyła. Więc poszedłem dalej. Przynajmniej nie było tam turystów. Doszedłem na szczyt, zrobiłem pamiątkową słitfocię, kilka panoram i zacząłem się zbierać na dół. Zgromadziliśmy się wszyscy u podnóża Krwawych Schodów i zaczęliśmy się kierować do początku trasy. Cały czas towarzyszyło nam bzyczenie owadów, takich jakby cykad, ale takich bzyczących modulowanym dźwiękiem (takim samym jak w scenach poza miastem w Neon Genesis Evangelion).

Tuż przed udaniem się do kolejki, zauważyłem tablicę z napisem "INTERNATIONAL COMMITTEE FOR THE SAFEGUARD OF VENEZIA AND THE GREAT WALL" - ktoś mi może powiedzieć, co ma Wielki Mur do bezpieczeństwia Wenecji? Włosi, którzy z nami byli, też nie wiedzieli. Bob tak samo.

Na dole, w busiku, byliśmy tuż po 17:00. Trzeba było się spieszyć, bo o 18:30 mieliśmy być w znanej restauracji na Kaczce Pekińskiej. Co sie działo po drodze, to nie wiem, film mi się urwał. Obudziłem się dopiero na wjeździe do Pekinu. Zdążyliśmy na 18:50, rezerwacja wciąż była ważna i rozpoczęliśmy ucztę. Całość była wyśmienita. Nauczyłem się zawijać kaczkę w cienkie naleśniki wyłącznie za pomocą pałeczek! Muszę sobie sprawić pałeczki do Polski, bo będzie mi ich brakowało. Tak się też zastanawiam, dlaczego się u nas nie widuje w restauracjach takich okrągłych stołów z obrotowymi blatami na środku, z których można dokładać sobie na jedzenie na własny talerz. To bardzo poręczne.

Po kaczkowej kolacji odstawiono nas razem z bagażami do hotelu Jingshi. Tam było trochę cyrków z pokojami, no ale wszystko się jakoś ułożyło (pokój za 560 Y za noc oraz 1700 Y depozytu - ałć). Umówiliśmy się w parę osób na krótki wypad w okolice w poszukiwaniu jakiegoś miejsca żeby usiąść i pogadać, ale po pół godziny łażenia po sklepach i mordowniach daliśmy sobie spokój. Dzień zakończył się tuż po północy na 16. piętrze przy ulicy Xinjiekuowaj 19 (OMG! potrafię to napisać z pamięci!). Czy bedzie okazja się wyspać po takim dniu? Pobudka śniadaniowa o 7:00 rano...